Bo mogę. I chyba powinnam. To jej zawdzięczamy to opowiadanie. Ale arta nie znalazłam, przepraszam.
Posiadanie chłopaka ma swoje plusy. Pozwólcie, że zanim przejdę do głównej opowieści, wymienię kilka z nich. Z tych, które wydawały mi się jeszcze niedawno najważniejsze:
1. Zawsze jest ktoś, kto cię przytuli.
2. Zawsze jest ktoś, kto stanie w twojej obronie, kiedy Edward Dupree znowu zapragnie przypomnieć o swojej obecności.
3. Nigdy nie musisz zbyt długo dźwigać własnych podręczników, bo znajdzie się zawsze taki pajac, który na pokaz wyrwie ci plecak tuż przed szkołą.
4. Nie musisz jeździć autobusem szkolnym. Oczywiście zakładając, że twój chłopak ma już prawo jazdy.
5. Jeżeli twoje rodzeństwo go lubi, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że zaczniesz łączyć przyjemne z pożytecznym i matka przestanie się czepiać za miganie się od opieki nad młodszym bratem.
Znałem każdy z nich od podszewki na długo zanim zacząłem w ogóle ogarniać, że właściwie to wolę, kiedy między nogami kochanka znajduję penisa zamiast waginy. Taki już urok życia jako prywatna przytulanka Nathana Ruelle.
Nathan był moim dobrym kumplem. I tak, nazwanie go przyjacielem uważał za sporą potwarz. Ilekroć to słowo wymknęło mi się z ust w jego kontekście, Nate zaczynał jęczeć i stękać coś o tym, że znowu wylądował w Alec Friendzone. Powstał nawet taki hashtag na twitterze, który zyskiwał rekordy popularności w naszych kręgach znajomych, kiedy tylko dopadał go taki humor. Więc był moim kumplem. Podobno od kumpla do faceta droga krótsza niż od przyjaciela do faceta. Podobno. Mnie tam on w ogóle nie kręci.
No dobra. Może trochę. Ale mam bardzo dobre wyjaśnienie na taki stan rzeczy. Isabelle, moja młodsza i wybitnie namolna siostra, powiedziała mi kiedyś, że Nate przypomina jej młodego Deana Winchestera – postać z serialu, który obaj kochamy miłością tak gorącą, że bryka mojego kumpla nosi imię po anielskim kochan... znaczy się po najlepszym przyjacielu Deana. Castiel to przepiękny, klasyczny motocykl, na którym ten bęcwał nie powinien jeszcze jeździć, a już to robi.
Niemniej Nate to mój kumpel. Ów kumpel namówił mnie, tudzież przekupił, żebym chodził do jego liceum. Nate jest rok starszy ode mnie. Tak oto wylądowałem w liceum dla zwykłych zjadaczy chleba. Ja zwykły nie jestem. Mój chleb smaruje mi rano gosposia.
Wracając do tematu, nie żebym się chwalił... Któregoś pięknego dnia pierwszego roku mojej przygody z liceum pod uroczym patronatem jego tęczowości Nathana Ruelle... przyszedłem do szkoły ze złamaną ręką. Widzicie? Nigdy do tej pory nie miałem nic złamanego. Nigdy do tej pory nie miałem średniej ocen poniżej 4.75. Nigdy nie wagarowałem. Nigdy nie splamiłem swojej koszulki krztyną potu z innego powodu niż obowiązkowe zajęcia z wychowania fizycznego. Nigdy też nie piłem kawy i nie nadużywałem cukrów w postaci innej niż owoce. Ba! Ja nawet nigdy nie szeptałem z nikim na lekcji, a za szczyt rebelii uważałem fakt, że w wakacje spóźniłem się z mojej pierwszej randki do domu o pięć minut. Czaicie? Pięć. MINUT. A pójście do tęczusiowego świata mojego KUMPLA wywróciło moje życie do góry nogami. Dosłownie, jak miało się okazać.
Ale zacznijmy od początku. To był pierwszy dzień dziesiątej klasy. Do tej pory uczęszczałem do prywatnego gimnazjum dla rozpieszczonych gówniarzy na Upper East Side. Teraz miałem zaznać życia w liceum publicznym. Wiecie, takim w którym brakuje papieru w kiblach. I w którym na korytarzach czasem się biją. U nas się nie bili. U nas nosili krawaty i beżowe spodnie w kant. Paskudztwo.
Zawsze gardziłem miejscami takimi jak to liceum. Głównie przez zabójczy i wżerający się w nozdrza smród niepranych skarpetek i niemytych pach nastolatków. Pierwszego dnia jednak zatrzymałem się gwałtownie jeszcze w przejściu, ale nie dlatego, że uderzył we mnie fetor dojrzewania, ale dlatego, że go nie było. Zamiast niego poczułem zapach cynamonu i perfum. Drogich, słodkich perfum. Ale urzekł mnie cynamon.
Rozejrzałem się gwałtownie, przerażony nagłym odkryciem. A może jedynie z lekka zbity z tropu. Ale raczej przerażony. Nate ciaśniej owinął rękę wokół moich ramion (a tu pragnę zaznaczyć, że na początku tej opowieści byłem jeszcze kurduplem mierzącym raptem pięć stóp i zawrotne sześć cali, co przy sześciu stopach Nathana wypadało żałośnie).
Mój wzrok padł na czerwone spodnie, oblekające ciasno coś, co zapewne było nogami bóstwa.
Oglądaliście kiedyś komedie romantyczne? Takie przesłodzone, sztampowe? Takie, co zawsze wychodzą jedna po drugiej między październikiem a kwietniem, żeby ukoić zszargane nerwy singli? Tam zawsze jest jedna taka scena. Jak się poznają. Kolory wydają się żywsze, dźwięki w tle cichną, czas zdaje się zwalniać...?
Bulshit, wiem. Ale ja to przeżyłem! Przysięgam!
– Kto... k-kto t-t-to jest? – wyjąkałem, zanim zdołałem ugryźć się w język.
Powinienem się ugryźć w język. Jak cholera powinienem się wtedy ugryźć w język. Nie ugryzłem.
– A to...? – Nate podążył za moim spojrzeniem. Zerkałem na niego ukradkiem i z moich trzewi wyrwał się głośny jęk, kiedy łobuzerski uśmiech wykwitł na pełnych wargach mojego kumpla. – To tylko... HEJ! MAGNUS! – zawołał zupełnie niespodziewanie. Dla niego. Ja powinienem wiedzieć, że to się stanie w chwili, kiedy otworzyłem usta.
Czerwone spodnie odwróciły się w naszą stronę i moim oczom ukazała się twarz. Nie byle jaka twarz. Twarz najprawdziwszego anioła. A może demona? Tak. Demona. Piekielnie przystojnego demona.
– Borze dębowy, szopie paskowany, ośmiornico mackowa, smoku ognisty... – zacząłem żałośnie, usiłując zrobić taktyczny odwrót, ale Nathan tylko uszczypnął mnie z całej siły w ramię i zmierzwił moją grzywkę, upewniając się, że ta nie zasłania moich oczu.
A co za, do kurwy nędzy, różnica, ja się pytam?! I tak nie spojrzę w gór... Nie. Dobra. Spojrzę. Patrzenia na to ciacho sobie nie... o bogowie, podszedł. I był wysoki. Wysoki na tyle, że Nate wypadał słabo. Nate rzadko wypadał słabo z tymi jego barami cholernego Herkulesa.
– Czołem, tęczusiu! – nieznajomy przywitał się dziarsko z Nathanem.
Nogi się prawie pode mną ugięły. Jego głos był jeszcze lepszy. Niski i melodyjny. Jak mruczenie kota, wielkiego drapieżnego kota podczas niewinnej zabawy.
– Tylko Aleś ma prawo mnie tak nazywać! – zaperzył się od razu Nathan. – I masz niepowtarzalną okazję ów Alesia poznać! – dodał i pchnął mnie przed siebie. Wylądowałem w pułapce między młotem a kowadłem. Między Deanem pieprzonym Winchesterem a demonicznym uosobieniem samego diabła. – Alesiu, przedstaw się ładnie – wymruczał mi do ucha, pochylając się ponad moim ramieniem.
– Eee... – zająknąłem się.
– Nieśmiały jest taki – Nathan machnął lekceważąco ręką. – Magnusie Bane, przedstawiam ci twojego przyszłego crusha, Alexandra Lightwooda.
Wspominałem, że nienawidzę Nathana Ruelle? NIENAWIDZĘ GO.
Magnus uniósł z powątpiewaniem brew, ale zanim którykolwiek z nas zdążył zaprotestować, Nathan zniknął w tłumie. Na odchodne tylko syknął mi do ucha "powodzenia".
Powodzenia... Jasne. Nie ufajcie swoim przyjaciołom. Są stokroć gorsi niż wrogowie. Są stokroć gorsi niż cokolwiek. Przy nich plagi egipskie...
– Alexander, tak? – zapytał Magnus, wyciągając w moją stronę dłoń.
Spojrzałem na niego wystraszony. A potem na jego dłoń. A potem na jego twarz. I znowu na dłoń.
– Uściśnij – poradził mi z rozbawieniem Magnus, omal nie parskając śmiechem. – Nie gryzę. Zwykle.
– Um... Ja... um... Tak – wykrztusiłem i udało mi się w końcu wykonać ruch. Tylko chyba nie taki, jakiego spodziewał się Magnus.
Uciekłem. Bo co innego miałem zrobić? Dotknąć go? I SPALIĆ SIĘ ŻYWCEM?!
Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z moim chłopakiem. Uściślę to potem. I jeżeli myślicie, że na tym skończyło się pasmo moich kompromitacji, to się mylicie.
CZYTASZ
Sandały capią
FanfictionMagnus ciaśniej owinął rękę wokół mnie. Niemal zaborczo, tak, że uderzyłem plecami o jego klatkę piersiową. Pachniał jak raj. Bardzo bardzo jak raj. Cynamonowo. I... Nate mówił, że to się nazywa drewno sandałowe. Cokolwiek mają sandały do drewna. Sa...