Zgrozą okazało się, że Scarlett nie miała dla mnie czasu tego dnia. Albo raczej kiedy miała, mój chłopak uznał za stosowne zabawić się w "utrzymaj wierzgającego nastolatka na kolanach". Nie żebym nie uznał tego za zabawę. Wręcz przeciwnie, przednio się bawiłem, odwzajemniając się łaskotkami. Jak się okazuje, w kilku miejscach Magnus ma je gorsze niż ja. A że jestem gremlinem z natury, to też i znalezienie tych miejsc uplasowało się wysoko na liście moich życiowych priorytetów.
Magnus w ogóle cały dzień zachowywał się stosunkowo dziwnie, jeżeli miałem prawo to oceniać. Cichł, kiedy odwracałem od niego wzrok, markotniał, kiedy musiał iść na lekcje, a spóźnił się na każdą aż do popołudniowego treningu. I wtedy też jakoś tak bez entuzjazmu mamrotał coś o tym, że właściwie mógłbym wpaść pooglądać.
Jeśli myślicie, że zrobiłem to z błyskiem w oku i chorym entuzjazmem... macie racje. Uwielbiałem patrzeć jak Magnus gra. Miałem do tego więcej niż jedną okazję, bowiem już wcześniej bywałem na jego treningach i na kilku meczach. Zwykle je wygrywał, a potem były imprezy, z których się wymawiałem, kończył się sezon, a potem mieliśmy ciche dni, ale no... W gruncie rzeczy byłem jego największym fanem.
Myśli o markotnym Magnusie (Magnus I Markotny aka Szalony) zaprzątały moje myśli aż do następnego dnia. To była środa, co oznaczało, że lekcje kończyłem po Obowiązkowej Serii Kompromitacji. To znaczy po wuefie. Ale że miałem zwolnienie, to tego dnia kończyłem wcześniej i przez trzy godziny nie miałem co ze sobą zrobić.
Z pomocą przyszła mi Scarlett. Kiedy stałem sobie radośnie na środku pustoszejącego korytarza szkolnego, nie bardzo wiedząc co dalej (minusy nie posiadania prawa jazdy, ale to jeszcze chwila, jeszcze kilka miesięcy!) wypadła zza wyłomu i złapała mnie za rękę. Na szczęście tą zdrową. Poleciałem za nią, postanawiając wspaniałomyślnie nie pytać, dlaczego miała łzy w oczach. Dopiero kiedy wepchnęła mnie bezceremonialnie do jej maleńkiej kii. Samochodzik był oczywiście różowy. Ale nie neonowo różowy, tylko taki przyjemnie pastelowo różowy.
Nie wierzę, że to pomyślałem.
Ale dobra. Samochód Scarlett był przyjemnie pastelowo różowy. Jego właścicielka wsiadła do środka i uderzyła swoją puchatą jak włosy lalki barbie po tygodniu z czterolatką głową o kierownicę.
– Potrzebuję babskiego dnia – oznajmiła, kiedy już otarła łzy i wydmuchała nos w chusteczkę w stokrotki. Odgarnęła kudły z twarzy. Gdyby odrobinę bardziej wpadały w rudy, mogłaby grać w aktorskiej wersji Meridy Walecznej. Jeszcze nigdy nie widziałem jej z takim bałaganem na głowie.
– Coś się stało? – zapytałem z powagą, powstrzymując odruch dotknięcia jej. – Wyglądasz...
– No jak wyglądam? – przerwała mi wojowniczo, posyłając mi pełne irytacji spojrzenie. – Nie spałam całą noc, bo Nathan to idiota.
– To nic nowego – stwierdziłem, przełykając ślinę. Nie lubiłem być stawiany w sytuacji, kiedy musiałem występować przeciwko Nathanowi, ale teraz musiałem przyznać jej racje.
Scarlett z wolna się rozluźniła. A ja widocznie miałem na twarzy wypisane pytanie, bo tylko wywróciła jasnymi oczami.
– Nic mi nie zrobił – powiedziała i westchnęła ciężko. – Po prostu koleś od psychologii mnie wpienił.
– Psychologia ssie – przyznałem lojalnie.
– Dokładnie to samo mu powiedziałam! – wykrzyknęła i znowu uderzyła głową w kierownice.
Osobiście nie rozumiem idei posiadania auta w Nowym Jorku. Bo wiecie... To przyjemne wozić się takim, ale mając szesnaście lat tutaj, to tak trochę strach jeździć. Nowy Jork to koszmar drogówki.
CZYTASZ
Sandały capią
FanfictionMagnus ciaśniej owinął rękę wokół mnie. Niemal zaborczo, tak, że uderzyłem plecami o jego klatkę piersiową. Pachniał jak raj. Bardzo bardzo jak raj. Cynamonowo. I... Nate mówił, że to się nazywa drewno sandałowe. Cokolwiek mają sandały do drewna. Sa...