Nathan Ruelle był dobry w ogarnianiu sytuacji beznadziejnych. Może dlatego tak dobrze szło mu bycie moim najbliższym kumplem. Nie minęło nawet pół godziny, jak siedziałem skulony w poczekalni izby przyjęć najbliższego szpitala. Rozdygotany i nieszczęśliwy.
Nie myślałem o niczym za bardzo. Otaczał mnie kojący, sterylny zapach szpitala i bezpieczeństwo. Zabawne, że właśnie na tym się skupiłem, chociaż to nie ja potrzebowałem teraz ochrony.
Moja mama wpadła do poczekalni jak burza, wyrywając te resztki personelu, który akurat nie był zajęty ogarnianiem piątkowych katastrof z ospałego zamyślenia.
– Złamana – powiedział jej Nathan, zanim doskoczyła do mnie. Spojrzała na niego z wyrzutem. – I ten jeden raz to jest nawet moja wina – przyznał ze skruchą.
– Miałeś go pilnować – westchnęła moja mama, siadając obok mnie.
Ale ja nie byłem w stanie na nią spojrzeć. Wciąż gapiłem się na własną, zdrową dłoń, uparcie ignorując ból w prawym przegubie. Nie słuchałem niczego, a słowa dochodziły do mnie, jakbym znajdował się metr pod wodą.
Magnus był tam sam. nie odpowiadał na esemesy, nie odbierał telefonu i był tam sam. W domu z tym... z tym mężczyzną.
Wspomnienie widoku Asmodeusa Bane'a miało mnie odtąd prześladować w koszmarach. Robert nie był nawet w połowie tak przerażający jak on. Wysoki, ciemnowłosy azjata, jak Magnus. Równie piękny co on. Przerażający. Za nic, spotykając tego człowieka na ulicy, nie powiedziałbym, że jest takim potworem. Dobrze ubrany, w garniturze szytym na zamówienie, z elegancko przystrzyżonym zarostem... To nie był obraz despoty.
Dygotałem cały. Nie ze strachu. Z dzikiej, niepohamowanej furii. Do jakiego stanu musiał doprowadzić syna, by ten miał taką obojętność w głosie? Jak mógł sprawić, że Magnus zgasnął w jednej chwili i została po nim pusta, sarkastyczna skorupa, którą był na moment przed naszym odejściem?
Miałem ochotę rozpłakać się i wyć, aż nie zabraknie mi sił, ale to nie miało sensu. Musiałem... coś zrobić. Cokolwiek. Zapewnić, że nie jest sam, ale nawet tego nie mogłem zrobić.
– Gdzie byliście? – zapytała moja mama, ale nie mnie, tylko Nathana.
– U Magnusa – odparł tamten. – Jego ojciec to potwór – dodał, a ja nie byłem pewien, czy chcę tego słuchać, ale słuchałem. – Żegnali się, kiedy wparował do pokoju. Przez okno się żegnali – i opowiedział co się stało.
Maryse pod koniec opowieści przygarnęła mnie do piersi w obronnym geście.
– Dobrze, że uciekłeś, kochanie – zapewniła mnie.
– Nieprawda – odpowiedziałem bezbarwnym tonem. – Powinienem zostać.
– Nie, nie powinieneś. – Maryse odsunęła mnie tylko na tyle, by zmusić mnie do spojrzenia sobie w oczy. – Wiesz jak to jest, prawda? – zapytała, a kiedy pokiwałem głową, posłała mi słaby uśmiech. – Będzie teraz potrzebował oparcia. Kogoś, kto zrozumie, jak ty i go wesprze. Powie mu, że to w porządku.
– Ja miałem Nathana – powiedziałem, kiwając głową. Nie docierało do mnie okrucieństwo moich własnych słów. Te po prostu płynęły. – Nate mi pomagał, kiedy ty i tata...
– Nie mieliśmy racji, Alec – przerwała mi z paniką. – Przepraszam cię za to, kochanie. On też... tata Magnusa... on też na pewno pewnego dnia przeprosi.
– Tak – szepnąłem i się rozsypałem.
Łzy potoczyły się po moich policzkach potokiem. Pan Raynolds, zaalarmowany przez moją matkę, zastał mnie skulonego w ramionach mamy, zapłakanego jak jeszcze nigdy i ledwo zdolnego do przejścia do gabinetu samodzielnie.
CZYTASZ
Sandały capią
FanfictionMagnus ciaśniej owinął rękę wokół mnie. Niemal zaborczo, tak, że uderzyłem plecami o jego klatkę piersiową. Pachniał jak raj. Bardzo bardzo jak raj. Cynamonowo. I... Nate mówił, że to się nazywa drewno sandałowe. Cokolwiek mają sandały do drewna. Sa...