Mknęli po pełnym morzu, choć ich statek — trzymasztowa dżonka o czerwonych żaglach, nazwana imieniem Ao, od figury galionowej wyrzeźbionej na kształt żółwia — lepiej przystosowany był do żeglugi przybrzeżnej albo rzecznej, niż dalekomorskiej. Był jednak jedynym, czym dysponowali, jednocześnie z łatwością mieszcząc szesnaścioro członków załogi.
Wiatr dął w żagle, poruszali się więc szybko. Do pierwszego celu swojej podróży — portu u podnóży Zachodniej Świątyni Powietrza — mieli dotrzeć przed czasem. Aische korzystała więc z pięknego dnia, oparta o reling obserwując jak latające ryby nurkują, by zapolować.
— Piękny dzień, prawda? — Kazu oparł się łokciami o reling i wystawił twarz do słońca.
Miło było znów widzieć go w ubraniu typowym, dla młodzieńców z Narodu Ognia, choć nie był to strój godny cesarskiego syna. Luźne, dzianinowe spodnie i skórzane buty o szpiczastych końcach. Do tego ciemnoczerwona tunika wyszywana w tradycyjne, ludowe wzory. Nie nosił hełmu ani zbroi. Uznał, że nie ma takiej potrzeby, choć pani Rona pewnie by się wściekła, gdyby o tym usłyszała.
Aische była bardziej ostrożna i płytową zbroję wykonaną z cienkiego metalu zdejmowała tylko do snu. Od ataku w ogrodzie nie rozstawała się także z bliźniaczymi szablami, które pieszczotliwie nazywała Heise i Baise, od barw rękojeści.
— Bardzo piękny — odparła, wdychając słone, morskie powietrze.
Wiedziała, że Kazu nie lubił morza. Jak zresztą wielu magów ognia, czuł się na nim intruzem, nieproszonym gościem, którego duch oceanu może w każdej chwili zapragnąć pożegnać na zawsze. Jednak Aische pierwsze lata życia spędziła na niewielkiej wyspie. Widziała i czuła morze z każdego okna swojej komnaty. Gdy była wystarczająco duża, lokalni rybacy brali ją czasem ze sobą na połowy.
Tak więc gdy on wyciągał głowę do swojego Boga — Słońca, ona rozkoszowała się bryzą, solą i krzykiem mewonurek.
— Kazu... — zagadnęła go, nie odrywając wzroku od horyzontu — wtedy w ogrodzie... — sama nie była pewna, o co chce zapytać. Wspomnienie tamtego dnia wciąż ją gryzło. Czuła, że ich relacja nie jest już taka sama. Mimo to, jedno pytanie, na które odpowiedź chciała znać ponad wszystko, było tym, którego nie wolno było jej zadać.
— Statek na horyzoncie! — rozległ się krzyk.
Obydwoje w jednej chwili oderwali się od relingu i pobiegli w stronę dziobu, skąd dochodził głos. To nawigator wypatrzył statek przez lunetę.
— Pod jaką banderą? — zapytał natychmiast Kazu.
Statek był jeszcze daleko i bez lunety widzieli tylko plamę na horyzoncie. Zbliżał się jednak szybko.
Nawigator milczał dłuższą chwilę, potem odsunął lunetę, zmarszczył brwi, jakby nie wierzył własnym oczom. Ponownie przystawił lunetę i powiedział w końcu:
— Złoty smok zjadający własny ogon, na karmazynowym tle.
— Niemożliwe — wydusiła Aische, a jej dłoń sama powędrowała do rękojeści szabli.
Smok zjadający własny ogon, symbol nieskończoności. W barwach złota i karmazyny stanowił herb Wiecznej Dynastii Tsang. Symbol Starego Cesarstwa. Symbol, którego dziedzicem wedle prawa był Kazu.
Tak przynajmniej było, dopóki stary Cesarz nie zmarł niespodziewanie we własnym łożu. Jeszcze tego samego dnia jego najstarszy syn przyjął imię Ra i ogłosił się Słońcem Narodu, przybierając za swój herb złote słońce na pomarańczowym tle. Położył tym samym kres pięciu tysiącom lat tradycji i państwowości Narodu Ognia, a swojego jedynego syna z prawego łoża skazał na śmierć. Tylko nieulękłość i spryt pani Rony sprawiały, że Kazu wciąż oddychał, i był zagrożeniem dla swojego ojca.
CZYTASZ
Avatar - Złodziejka magii
FanfictionNa pięć tysięcy lat przed wielką wojną i epoką Avatara Aanga, światem rządziły inne prawa. Narody żyją ze sobą w pokoju, każdy z nich mierzy się jednak z własnymi problemami. W Cesarstwie Ognia nastąpił rozłam. Jeden silny kraj zamienił się w mozaik...