Księga I Ogień, Rozdział VIII - Papierowe sny: Część 2

10 4 0
                                    

Jeszcze przed chwilą była na scenie, ten magik... Amondin, mówił coś do niej, a Aische musiała porządnie się skupić, by w ogóle go zrozumieć. Tłum wrzał z podekscytowania i śmiał się. Setki par oczu patrzyły na nią z drwiną, a palce unosiły się w powietrze wytykając ją. Serce waliło jej jak szalone, gdy iluzjonista wprowadził ją za papierowy parawan.

Zamknęła oczy. Skupiła się na obserwowaniu odczuć swojego ciała, tak jak uczyły ją kapłanki. Teraz biorę wdech — myślała — teraz wypuszczam powietrze. Była to pierwsza i najprostsza metoda medytacji, jaką poznała. Poczuła, jak chłodne powietrze przepływa przez jej nozdrza i płuca, usłyszała, jak serce pompuje jej krew. Głos Amondina zlał się z odgłosami tłumu, a potem... krzyki i śmiechy ucichły, zastąpiły je inne dźwięki, w których dopiero po chwili rozpoznała szum drzew i śpiew ptaków. Musiały należeć do jakiegoś nieznanego jej gatunku, bo nie poznawała ich melodii.

Woda plusnęła, gdy coś poruszyło się obok jej stopy.

Gwałtownie otworzyła oczy.

Nie znajdowała się już na scenie, ani nawet w Liulang Ci, tylko... Nie miała pojęcia, gdzie może być. Miejsce wyglądało jak moczary, czy może delta rzeki... Aische nigdy nie widziała ani jednego, ani drugiego, ale otaczający ją las namorzynowy pasował do opisów, które słyszała na lekcjach geografii.

Spojrzała w dół. Stała po środku czegoś, co mogło być korytem rzeki o bardzo słabym nurcie, albo podłużnym zbiornikiem stojącej wody. Ta sięgała jej ledwie kostek, ale była tak mętna, że nie widać było dna. W pierwszym przypływie racjonalności pomyślała, że musi szybko znaleźć jakąś wyspę albo wspiąć się na jedno z drzew, bo kto wie, czy w wodzie nie kryją się czekające na obiad sumgatory. A ona nawet nie miała przy sobie broni...

Z lekkim zdziwieniem odkryła, że nie czuje wcale strachu. Zamiast tego ogarnął ją błogi spokój i poczucie odrealnienia, jakie czuje się, gdy po dalekiej i długiej podróży wróci się do domu. Niemal zapomniała, jak to jest, bo żadnego z miejsc w których rezydowali przez ostatnie siedem lat nie uznała za swój dom. Obsydianowy Pałac po spędzonym w nim latach wydawał jej się równie obcy, co pierwszego dnia. Będąc szczerą, Pałac Cesarski w Mieście Złotych Wież też nigdy nie stał się w pełni jej. Prawdziwie znajomy był tylko Klasztor Wieszczek i... to miejsce.

Ale to przecież niemożliwe — myślała, ruszając równocześnie przed siebie, korytem wypełnionym wodą. Była zupełnie pewna, że nigdy nie była w tym miejscu, ani żadnym podobnym. Gdy racjonalnie się nad tym zastanowić — las namorzynowy nie miał nawet prawa rosnąć w północnym klimacie okolic Liulang Ci.

Powietrze było wilgotne, co okazało się wcale jej nie przeszkadzać. Miała wrażenie, że było ciepło i parno, jak w równikowych lasach deszczowych, ale równocześnie chłodno i orzeźwiająco, choć to połączenie nie miało najmniejszego sensu. Na czoło wystąpiły jej krople potu. A może to tylko wilgoć z powietrza osadzała się na jej skórze?

Trudno powiedzieć, jak długo szła przed siebie. Krajobraz nie zmieniał się wcale — przed nią parów wypełniony wodą, raz głębszy, raz płytszy, a dookoła drzewa mangrowe, wszystkie podobne do siebie nawzajem. Równie dobrze koryto mogło zataczać koło, a ona nawet by tego nie zauważyła.

Nie potrafiła również określić upływu czasu. Niebo było szarożółte i pozbawione słońca, księżyca czy gwiazd.

Idąc, co jakiś czas dostrzegała kątem oka ruchu tu i tam. Czasem ptaki zrywały się z drzew spłoszone, czasem coś przemykało pomiędzy wystającymi z wody korzeniami.

— Jest tu ktoś? — zawołała, gdy nieuchwytny cień mignął gdzieś po jej prawej stronie. — Co to za miejsce? — W jej głos powoli wkradała się rozpacz.

Avatar - Złodziejka magiiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz