Liam

4 2 0
                                    

Powoli przytrzymując się szafy doszłam do łazienki. Rozebrałam się i spojrzałam na swoje ciało. Miałam sporo siniaków oraz zadrapań. Na ostatnim prawym żebrze miałam opatrunek. Powoli go zdjęłam odsłaniając ranę. Była ona krwista i zaogniona. Gdy weszłam pod prysznic poczułam strumień bólu oraz ulgę. Rany powoli przemywałam woda z szarym mydłem. Oparłam się o płytki odchylając głowę. Woda przypominała łzy mieszające się z tymi prawdziwymi. Nie chcę już tego czuć. Wszystko nakłada się na moje barki. Chcę zniknąć i przestać być problemem dla innych. Gdy obmyłam krew i łzy przebrałam się w jeansy i gruby dziergany beżowy sweter. Usiadłam i zjadłam zupę. Tata patrzył na mnie kątem oka jakby wypatrywał czegoś. Usiedliśmy w salonie. Ciszę przerwała skrzypiąca szafa. Zapewne w tacie obudził się znak aby zacząć jakąkolwiek rozmowę.

-Dobrze wiesz że nieważne co zrobisz to będę cię kochał.

-Mów. - powiedziałam.

-Doszłaś do takiego stanu że rozwaliłaś szopę i uciekłaś do lasu. Szukałem cię przez sześć godzin. Znalazłem. - mówił przez gulę.

-To chyba dobrze?

-Obok ciebie leżała martwa matka z trzyletnim dzieckiem, zabiłaś ich. Jej mąż ledwo żył. Postrzelił ciebie, a ty podniosłaś się wyrywając mu głowę na moich oczach. Gdy mnie zobaczyłaś to położyłaś się na trawie i zasnęłaś.

-Nie chciałam. Henry miał rację, jestem potworem! - krzyknęłam i wybiegłam.

Biegłam ile sił w nogach do lasu. Czułam to wszystko tak mocno jak się tylko dało. Byłam kimś kto odbiera życie innym. Nie powinnam była przyjeżdżać, odkrywać prawdę i ogólnie żyć. A co jeśli ofiarą by była Adel, Rowan, Nigel, Paul lub tata? Nigdy bym sobie nie wybaczyła. Chciałabym zniknąć na spory czas. Może zamieszkam pod jakaś brzozą. Nie chcę wracać. Tata coś krzyczał, ale nie zrozumiałam nic. Wiatr szastał mną na wszystkie strony. Przypomniałam drzewo. Dokładnie sosnę, kolczasta i silna. Gdy człowiek biegnie to czuje taki piękny uśmiech na twarzy. Tylko że ja nie mam powodu do uśmiechu. Nigdy nie uciekłam, raczej to każdy uciekał przedemną. W pewnym momencie znalazłam się przed ogromnym domem, jakby willą. Była z bali drewnianych i trzcinowym dachem. Stara, ale zadbana z wierzchu. Zaczęło padać. Powoli zbliżyłam się pod dach na tarasie. Było zimno i bardzo mokro. Weszłam do środka, ogień w kominku powoli się tlił. Dodałam tam drewna i starałam się ogrzać. Wyobraziłam sobie jak idę po kwiecistej łące trzymając za dłoń mamę. Chyba największym moim marzeniem byłoby ją poznać. Gdybym wywołała ją to zapewne nigdy bym nie chciała jej już odwoływać.

-Ktoś pozwolił ci tu wejść? - usłyszałam poważny głos za mną.

Szybko odwróciłam się wstając z podłogi. Za mną stał mężczyzna ciut wyższy niż ja. Miał ciemne blond włosy ścięte krótko choć w nieładzie. Miał kilkudniowy zarost, ubrany był na granatowo. Był wściekły, nawet bardzo.

-Nie, pada, ja nie wiem dlaczego. Ja uciekłam z domu. - jąkałam się.

-Nie obchodzi mnie to! Odejdź i nie waż się wrócić! Szukam kogoś w tym pieprzonym mieście i nie mam czasu na ratowanie!

-Dobrze. Kogo szukasz, znam tu większość? - kłamałam.

-Diany Palmer Ross! A teraz wynocha! - krzyczał dalej.

Podeszłam do niego praktycznie do momentu gdy dzielił nas krok od zderzenia się głowami. Wysunęłam do mężczyzny dłoń.

-Miło mi! Z tej strony Diana Palmer Ross! - wysyczałam mu w twarz.

Lekko był zdezorientowany. Czułam satysfakcję z tego co powiedziałam. Wskazał mi dłonią miejsce na kanapie. Spuścił głowę i oparł czoło na splecionych dłoniach. Wyglądał na bardzo zmartwionego i wręcz zagubionego.

YOU (Zakończone)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz