Chaper 6.

3.4K 177 5
                                    

Justin wyszedł na chwilę z ciemnoskórym chłopakiem z salonu, zostawiając mnie samą. Nie mogąc skupić się na filmie, postanowiłam rozejrzeć się po pomieszczeniu. Podeszłam do kominka i spojrzałam na fotografie, które stały w rządku nad tlącym się ogniem. Widziałam na nich młodą, piękną kobietę. Wyglądała jak Marilyn Monroe. Niezbyt długie, blond włosy, które zakręcała na końcach, pełne, pomalowane na czerwono usta, skąpy strój kąpielowy na plaży... Odzwierciedlenie amerykańskiej modelki. Pod fotografią widniał rok 1990. Młoda, śliczna kobieta. Obok zaś był zapewne jego ojciec, gdy trzyma go przy choince. Skromny domek, chłopiec w sweterku, a tata w starej koszuli... Nie spodziewałabym się takiego rozwoju wydarzeń.

-To moja matka.- wskazał palcem, stojąc za mną. Pognałam wzrokiem za nim i widziałam zdjęcie, którym się upajałam parę chwil temu.

-Tak myślałam. Była piękną kobietą.- westchnęłam i odwróciłam się w jego kierunku. -Ten kolega poszedł?- pokiwał głową i spojrzał niepewnie na mnie. Szybko przeczesałam włosy i przygryzłam zdenerwowana wargę, spuszczając głowę w dół.

-Przepraszam.- usłyszałam w końcu. -To było niewłaściwe z mojej strony.- kontynuuje, a ja niepewnie unoszę wzrok. Jego oczy są pełne lęku, strachu i jakiejś nieznanej emocji.

-Em.. Nic się nie stało, w sumie...Pójdę już.- rzucam i kieruję się po torebkę. Spoglądam w stronę Justina, a on stoi w tym samym miejscu.

-Odwiozę cię.- proponuje i rusza w moją stronę.

-Nie trzeba, wezwę taksówkę.- rzucam i macham mu na pożegnanie, wychodząc z mieszkania. Kieruję się do windy i wsiadam w nią, chcąc jak najszybciej być już w domu.

W Nowym Jorku się rozpogodziło. Słońce zawitało na ulicach miasta, a ludzie momentalnie stali się weselsi. Kroczyłam w stronę pobliskiego sklepu, aby kupić coś na święto, które obchodzą rodzice. Przyjeżdżają na weekend, a zaraz po nim świętują 25 rocznicę ślubu. Wchodzę do budynku z dekoracjami wnętrz i spoglądam na obrazy, rzeźby i różne inne, ciekawe przedmioty. Momentalnie natchnęło mnie, co mogę im kupić.

-Wreszcie jesteś.- woła przyjaciółka i rzuca mi się na szyję. Nie była dziś w pracy, przez co się nie widziałyśmy od wczorajszego wieczoru. -Czemu wczoraj nie zaczekałaś, aż wrócę?- zapytała, a ja wzruszyłam ramionami. Chcąc uniknąć tematu spotkania u Justina, postanawiam iść do pokoju i odprężyć się. Otulam ciało gorącą wodą, nakładam żel, spłukuję, a potem owinięta w ręcznik ruszam przed stojak, na którym jest mój obraz, który namalowałam zanim zaczęłam rozmawiać z Bieberem. Odstawiam go do garderoby i wyjmuję nowe płótno. Widząc portret rodziców uśmiecham się i zaczynam go malować.

-Carla, Justin do ciebie.- szepta, lekko uchylając drzwi.

-Jestem zajęta.- rzucam i kontynuuję malowanie. Jestem w starej, białej koszuli ojca, samej bieliźnie z pędzlem w ręku. Wyglądam jak kobieta z tandetnej, starej, amerykańskiej produkcji kinowej.

-Powiedział, że jak nie wyjdziesz do niego, to sam wejdzie.- ostrzega mnie, a ja podchodzę do drzwi i zamykam je na klucz.

-Teraz nie wejdzie.- krzyczę i wracam do tkaniny. Nagle słyszę głośne trzaskanie w drzwi. Spoglądam zdziwiona w ich stronę, kiedy słyszę, że cichną. Rose próbuje go odciągnąć od nich, ale niestety, kłótnia narasta, a zaraz potem drzwi lądują na podłodze. Wystraszona mrugam w jego stronę i automatycznie zakrywam rysunek, chowając pędzel za sobą.

-Mówiłem, że wejdę.- woła rozbawiony, upajając się leżącym drewnem. -Dzięki Rosalie, że wpuściłaś mnie do mieszkania.- uśmiecha się do niej, a ona zszokowana znika za murami swojego pokoju.

WomanizerOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz