Rok później.
Luke Pov
Wszechogarniająca ciemność. Niczego nie jestem w stanie dostrzec. Jednak to najlepsze, czego mogę doświadczyć — czas odpoczynku. Jedyny moment, gdy pozwalają mi na chwilę przerwy. Próbują mnie zagiąć, zmusić do poddania się. Zapominają o jednym — ja nie wiem, kiedy zrezygnować. Gdybym to potrafił, sprawy potoczyłyby się inaczej. Jestem najgorszym, co spotkało moich przyjaciół. To przeze mnie są teraz na skraju upadku. Dlaczego tego nie przewidziałem? Gdzie są pozostali? Złapano ich, a może zdołali jakoś uniknąć wzroku "Crossa" i wydostać się z tego chorego państwa? Marne szanse, ale odwrócenie jego uwagi moją osobą powinno im pomóc. Ile tak właściwie tutaj siedzę? Dzień, dwa, tydzień czy miesiąc? Nawet już nie liczę tego czasu. Tutaj zdaje się płynąć w zwolnionym tempie.
Ponawiam kolejną bezowocną próbę wyswobodzenia rąk związanych za plecami. Najwyraźniej lina, której użyli jest naprawdę mocna, nie jestem w stanie jej przerwać czy chociażby poluzować. Po dokładnym przeszukaniu oraz odebraniu wszystkich przedmiotów, nie posiadam już żadnej ostrej rzeczy, którą mogę ją przeciąć. Szarpanie się z tymi uciążliwymi więzami na niewiele się zdaje.
Do mych uszu dociera dźwięk otwieranych drzwi, po czym pokój opanowuje jasność. Zamykam oczy, przed drażniącym światłem. Słyszę czyjeś zbliżające się, ciężkie kroki. Ktoś przystaje przede mną w oczekiwaniu aż otworzę oczy. Powoli podnoszę powieki. Mija dobrych kilka chwil, zanim udaje mi się przyzwyczaić do rażącego problemu. Przede mną maluje się obraz mężczyzny o szmaragdowozielonych oczach oraz blond lokach. Na jego okrągłej, dokładnie wygolonej twarzy nie gości żaden uśmiech, zero emocji. Beznamiętnie wpatruje się we mnie. Ubrany jest w elegancki, czarny garnitur oraz lakierowane półbuty idealnie dopasowane do całej reszty.
— "Cross"... — Wypowiadam te słowa z trudem, przypłacając to bólem. — Wstałbym, żeby cię przywitać, jak należy, ale nie mogę.
— Czemu się nie poddasz, chłopcze? Oszczędź sobie cierpienia, a nam roboty. Dobrze wiesz, że ze mną nie wygrasz, czyżbyś niczego się nie nauczył? — Jego ton głosu jest szorstki.
— Jak widać jestem odporny na wiedzę i nie uczę się na błędach...
Mężczyzna opiera się o stolik, który jest tutaj jedynym meblem razem z okupowanym przeze mnie drewnianym krzesłem. Pomieszczenie w odcieniach bieli zroszono moją krwią podczas "zabaw" jego ludzi, przeprowadzanych raz na jakiś czas.
— Myślałem, że jesteś rozsądniejszy. Pokładałem w tobie wielkie nadzieje, synu.
— Powiedziałeś, że mogę odejść! Oszukałeś mnie...
— Mogłeś, ale próbowałeś wgryźć się w moje interesy oraz odebrać podlegające mi terytorium, a tego nie wybaczam. Do tego próbowałeś zwędzić mi sprzed nosa dowody, aby mnie pogrążyć. To był twój pierwszy i zarazem ostatni błąd. — Oświadcza. — Będę jednak wspaniałomyślny. Możesz zakończyć swoje męki, wystarczą tylko dwa słowa. "Chcę umrzeć", no powiedz to, a wtedy koszmar się skończy.
Przyznaję, że poważnie zastanawiam się nad jego propozycją. Wycieńczające tortury potrafią zagiąć nawet najwytrwalszego i upartego skurczybyka. Nie mam pojęcia, jak długo jeszcze będę w stanie to znosić. Dlaczego tak po prostu nie zrezygnować, ukoić zbolałe ciało? W końcu nie ma już tutaj nikogo, na kim tak bardzo by mi zależało... Co jeszcze mnie tu trzyma? Kilka lat zmarnowałem na usługiwanie mu, jako jego zabawka. Mordowanie stało się moim chlebem powszednim. Niemal się stoczyłem, pogrążyłem w mroku. Myślałem, że nie ma już dla mnie ratunku, jednak pojawiło się niewielkie światełko, które rozproszyło ciemność — moi przyjaciele. Wyciągnęli mnie z pustki, a ja odpłaciłem się im samymi tragediami...
— Chcę... — Rozpoczynam, choć na chwilę się zawieszam. To zwykła ucieczka mogąca mi dać ukojenie. Już prawie mam dokończyć formułkę, gdy uświadamiam sobie, że za ogrom bólu, którego doświadczyli moi najbliżsi, powinienem wziąć odpowiedzialność. W końcu to moja wina. — żebyś poszedł do diabła!
Jego twarz jest niczym posąg — zastygła w jednym, nieopisanym wyrazie, którego nie sposób odczytać. Kręci głową z dezaprobatą, po czym odsuwa się od stolika, kierując swoje cztery litery w stronę uchylonych drzwi.
— Rozczarowujesz mnie, chłopcze. Podziwiam twój upór, ale jest bezcelowy. I tę rundę przegrałeś.
Nawet nie ma pojęcia, jak bardzo się myli. To właśnie jedyny moment, w którym z nim wygrywam. Nie wybiorę drogi na skróty, ani nie potrzebuję jego łaski. Nigdy więcej się mu nie podporządkuję. Mam jeszcze swój honor oraz godność, których jako jedynych nie pozwolę sobie odebrać. Można powiedzieć, że dotąd żyłem na kolanach, ale koniec z tym, przynajmniej umrę, stojąc z podniesioną głową. Choć przyjdzie mi na to bardzo długo poczekać, jednak się nie ugnę.
Zza drzwi wyłania się dwóch umięśnionych typków — pierwszym z nich jest Railey Hopkins, o gładko ogolonej twarzy w kształcie serca. Jego czarne, krótkie włosy postawione są na żelu, a ciemnobrązowe oczy nie zdradzają żadnych emocji. Ubrany od stóp do głów na czarno, podobnie jak jego towarzysz, Josh Meyer, którego twarz zdobi kilkudniowy zarost. Brązowe kosmyki mężczyzny porozrzucane są we wszystkie strony. Chłód jego błękitnych oczu zmrozi chyba każdego osobnika. W prawej dłoni ściska ramię czarnej torby sportowej.
— Zajmijcie się nim, tak jak poprzednio. — "Cross" wydaje polecenie, zrównując się już z framugą drzwi.
— Dlaczego sam się mną nie zajmiesz, eleganciku? Zawsze musisz wysługiwać się tymi panienkami? — Zwracam się bezpośrednio do byłego szefa, zanim zdąży całkiem opuścić imprezę. — Nigdy jeszcze nie przyłączyłeś się do zabawy. Zbyt delikatny jesteś? A może boisz się pobrudzić sobie rączki?
— Nie mam teraz czasu, spieszę się na ważne spotkanie biznesowe, ale bez obaw, chłopcy z radością dotrzymają ci towarzystwa. — Po tych słowach zamyka za sobą drzwi. Przez moment słychać jeszcze jego oddalające się kroki, które po chwili milkną.
Spoglądam na zbliżających się do mnie facetów. Meyer podchodzi do stolika i zaczyna pomału opróżniać zawartość torby. Obcęgi, kastety, kij baseballowy, drut kolczasty, młotek, pałka teleskopowa i tego typu specjały. Chłopaki się nie patyczkują, odchodzą już od pięści.
— Tym razem przynieśliście ze sobą zabawki, jak miło. — Próbuję obrócić całą sytuację w żart, żeby nie myśleć o czekających mnie męczarniach.
Zanoszę się głośnym śmiechem, który odczuwają obolałe żebra. Moi rozmówcy nie posiadają poczucia humoru, nawet kąciki ust im nie drgają. Prawdziwi zawodowcy, zachowujący groźną postawę w każdej sytuacji. Niespiesznie rozpakowują cały swój sprzęt, po czym odwracają się w moją stronę. Wiem, że wytrzymanie tego nie będzie takie proste, jednak już postanowiłem... Tylko jak długo uda mi się wytrwać przy swoim?
Marisa Pov
Co człowiek czuje, będąc zamkniętym w prawdziwej klatce? Traci coś cennego, nie może opuścić miejsca, w którym nie chce przebywać. Jego oczy pomału tracą swój blask, dusza niszczeje. Ogarnia go obojętność na własny los i problemy. Myślałam, że nie uda mu się mnie wrobić, jednak dał radę. Stwierdziłam, iż nie może mnie zagiąć i jakoś przetrwam w więzieniu, ale w tym wypadku również się myliłam. Przed oczyma mam ostatnią rozmowę z Matthew.
CZYTASZ
Mrok [Poranione dusze. Tom I] ✔
Fanfiction"Każdy z nas ma w sobie choć odrobinę mroku" Marisa Turner miała szczęśliwe dzieciństwo. Kochający rodzice spełniali wszystkie jej zachcianki. Mimo, iż rzadko przebywali w domu byli dla córki dobrymi rodzicami. Pewnej nocy wszystko się odmienia. Wra...