Rozdział 20

37 5 0
                                    

*Perrie

Spojrzałam na kalendarz. Przesunęłam przeźroczyste okienko na siedemnastego lipca, który trwa dziś już dość długo i westchnęłam. Dni bez Lorenzo naprawdę mi się dłużyły, a minął dopiero jeden i zaczął się drugi. Zastanawiałam się ile tak będziemy rozdzieleni, ile czasu spędzi z psychopatą setki kilometrów ode mnie. Przez myśl nawet przeszło mi, że nigdy nie wróci. Ale nie dlatego, że nie będzie mógł. Nie. Nie wróci, bo nie będzie tego chciał. Zazna nowego-starego życia, poczuje to co kiedyś mu się tak bardzo podobało, może nawet kogoś pozna, albo spodoba mu się życie takie... Bez zobowiązań. I nie wróci.

–Okradliby cię i jeszcze pocałowali w tyłek, a byś nie zauważyła.

Odwróciłam głowę w stronę Anthonego przewracając oczami.

–Jeśli chcesz to zrobić, to nie musisz insynuować. Mogę się nawet wypiąć, będziesz miał bliżej –prychnęłam. On również.

Anthony nie był zły. A na pewno nie taki straszny jak myślałam. Był... Całkiem miły... Na swój sposób. No i dbał o moje bezpieczeństwo : wyglądał za okno, spał w moim domu (przez co niekoniecznie czułam się bezpieczniej), sprawdzał go i oczywiście podjazd czy ktoś z polecenia Higgins'a nas nie obserwuje czy coś. Z jego monologu, długiego monologu z wczoraj, wyraźnie dało się wyczytać, że Higgins ma ludzi, którzy na sto procent nas obserwują.

Nazwał to grą. Dokładnie to : "Safarii" - ja byłam zebrą, a Higgins i jego ludzie niedźwiedziem. Tak, wiem, kupy się to nie trzyma. To samo mu powiedziałam, a on na to : Nie byłaś nigdy na Safarii, to nie wiesz. Więc się nie kłóciłam, bo w końcu nie byłam na Safarii, nie?

W momencie, kiedy wróciłam na ziemię, poczułam zimne ostrze na szyi. Na przedniej części szyi, rzecz jasna i wzięłam głęboki oddech. Zamarłam. Pomyślałam sobie teraz... Że zginę. Że zginę, a przecież nigdy jeszcze nie upiekłam zebry. Zbliżyłabym się wtedy nieco do Safarii, nie?

–Krok pierwszy: oczy dookoła głowy– usłyszałam szept przy moim uchu. Rozpoznałam głos Anthonego, ale wcale mnie on nie uspokoił. Pomyślałam... Pomyślałam, że wcale nie jest tu po to żeby mnie chronić. Zacisnęłam ręce po bokach. – Nie możesz się dekoncentrować, zamyślać, odpływać. Bo każdy kto chce cię dopaść tylko na to czyha. Czyż nie? –ostrze noża, który trzymał przy mojej szyi dotknęło mojej skóry. Niemal poczułam jak nim przejeżdża i jak skóra w jednym malutkim procencie zostaje przecięta.

A potem Anthony zabrał ode mnie nóż, odsunął się daleko i znów siedział przy stole. Okazało się, że nożem, który przed chwilą miałam przy szyi, kroił jabłko.

Pieprzone jabłka.

Chrząknęłam. Obróciłam się do niego i zapytałam :

–Będziesz tu cały dzień?

–Tak. I całą noc. I jutro też tu będę. I pojutrze i...

–Zrozumiałam– przerwałam mu mało miło. O co miałam teraz zapytać? Czemu przyłożył mi nóż do szyi? Czy raczej czy moje myśli, że bardziej jest przeciwko mnie niż że mną są prawdziwe? A gdzie tam. Ja go zapytam, co chce zjeść na kolację. – Więc... Co chcesz zjeść na kolację ?

–Zamierzasz mnie karmić? –zaśmiał się niedowierzając. Jego twarz również wskazywała na to, że mi nie wierzy. Nie ufa. I słusznie.

–Myślę, że byłabym osobą bez serca jeśli miałbym cię głodzić. W końcu nie możesz stąd wychodzić, musisz mnie bronić –prychnęłam. –Więc powiedz co chcesz zjeść na kolację, a potem idź po to do sklepu.

Czułam się jak debilka. Powinnam teraz trząść dupskiem jak Nicky Minaj i srać po kątach ze strachu. Ja zamiast tego proponuję mu żarcie. Może to mój sposób na bezpieczeństwo? Może pomyśli, że wcale się go nie boję? Albo najedzony będzie mniej agresywny. Może uwierzy mi, że uznałam sytuację z draśnięciem mojego gardła nożem za żart? Posłałam mu najbardziej sarkastyczny uśmiech na jaki było mnie stać. A on jakby tym nie zrażony wziął do ust kawałek jabłka, przeżuł je i odpowiedział:

Lorenzo (Zakończone) Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz