Rozdział 9 - KREW. Część V: Obłęd

223 19 110
                                    

Uwaga!

W rozdziale 9 występują opisy i wspomnienia scen tortur i śmierci, które mogą się okazać ciężkie do przetrawienia dla osób szczególnie wrażliwych.

To nie będzie przyjemna historia.

BO MY
CHCEMY TYLKO DO DOMU
I KARĘ MIEĆ
CHOĆBY DO KOŃCA ŻYCIA

2 października 1979 roku

Wszystko gotowe. Na weselu wysępiłem od pijanego w trzy dupy Evana adres Leanne, teraz przyszła pora na wprowadzenie planu w życie. Sprawienie, że to wszystko będzie tego warte.
Nie jestem w stanie patrzeć w niebo. Kiedy widzę jego chłodny błękit, czuję się, jakbym znowu patrzył w oczy tamtej dziewczynki. Jakby jebane niebo oskarżało mnie o bezczynność. O skurwysyństwo. O bezduszność i okrucieństwo. I niewiele się mylą.
Zaczynam szaleć. Nie pamiętam już, jak to było żyć bez bólu. Bez rozpaczliwego przytrzymywania rozpadających się części mnie. Trudno uwierzyć, że istnieje jakiś inny stan. Zgorzkniały osiemnastolatek. Co by powiedział wuj Alphard? Po tylu latach żałuję, że nie przejął nade mną i Syriuszem opieki. Przejmował się wychowaniem moim i Syriusza, chciał dla nas jak najlepiej. Może już te całe wieki temu przewidział, jak to się skończy?
Szaleję z bólu. Szaleję z samotności. Szaleję z poczucia winy, z obowiązku. Nie potrafiłbym żyć już inaczej, a obecna droga wiedzie prosto do autodestrukcji.
Czy nie mogłaby być trochę krótsza?

4 października 1979 roku

Zawsze lubiłem wschody gwiazd. Pojawiłem się na progu Leanne wraz z pierwszym ze świateł na niebie.
Zaklęcie maskujące działa w bardzo dziwny sposób. Nie tyle faktycznie zmienia rysy twarzy, co upłynnia je. Każda próba przywołania z pamięci osoby, każda próba rozpoznania jej, kończy się fiaskiem. Uwaga, która powinna być poświęcania na notowanie innych aspektów (jak mowa ciała) zostaje skradziona przez źródło uroku, w moim przypadku pierścień. Leanne będzie w stanie dokładnie opisać pierścień, ale mnie jedynie w niewiele mówiących ogólnikach.
Nielegalne cacuszko. Dopisano je na listę przedmiotów zakazanych po tym, jak zorganizowana grupa czarodziejów sympatyzujących z goblinami urządziła zamach na Ministra Magii. Udany zamach. Dodatkowo sprawców nigdy nie zidentyfikwoano, zbrodnię dopisano na konto straconych po buncie przywódców.
Ubrany byłem w zwyczajną czarną szatę. Nie miałem na sobie niczego, co mogłoby zaburzyć działanie amuletu. Taka magia niemal zawsze działa perfekcyjnie, nie to co współczesne imitacje, ale lepiej nie ryzykować. Zbyt dużo stawiałem na szali.
Leanne ledwo otworzyła drzwi, kiedy zaklęciem powaliłem ją. Walnęła głową, straciła przytomność, przeniosłem ją do salonu. Rozłożyłem swój niewielki, aczkolwiek kreatywny arsenał i spokojnie zaczekałem.
Odzyskała zmysły po kwadransie. Zapytałem się, czy pamięta dziewczynkę o oczach w kolorze nieba. Uśmiechnęła się słodko i powiedziała, że jej wrzaski bólu były wprost niebiańskie.
Wypaliłem z Crucio. Nie zadziałało. Leanne wybuchnęła śmiechem, pokpiwając z "biednego pieska, nieudolnego mściciela". Miała nawet czelność zapytać się, czy Dumbledore wie, że jego chłopiec bawi się nielegalnymi zabawkami i torturuje niewinne śmierciożerczynie.
"Nie istnieją niewinni śmierciożercy" odpowiedziałem. Spojrzała na mnie z czułym politowaniem.
"Jesteśmy niewinni. Jedynie pokazujemy mułom, gdzie ich miejsce"
Mułom. Przyrównała żyjących, oddychających ludzi do mułów. Jedyną różnicą między nami jest magia, a to mało. Tak kurewsko mało.
Mimo to, przez trzy mimuty nie mogłem się zmusić do rozpoczęcia tortur. Nie mogłem, nie mogłem, nie mogłem... Leanne również była żyjącą, oddychającą istotą. Była kuzynką mojego przyjaciela, człowieka, który przez lata był mi bratem. Była sługą mojego Pana. Miała rodziców i wiele dekad przed sobą, a ja nie jestem jebanym bogiem. Nie mam prawa bawić się w niego, decydować, kto może żyć. W końcu to przekonanie, że czystokrwiści mają do tego prawo, doprowadziło nas do wojny.
Po głowie obijało mi się wspomnienie. Na Pokątnej przed pierwszym rokiem Syriusza była burda, którą mieliśmy nieszczęście obserwować. Matka uklęknęła przed nami, patrząc otoczonymi wachlarzem rzęs, ciemnobrązowymi oczami. "Każdy człowiek, który zachowuje się w ten sposób, nie jest godzien swojego miana. Przynależności do naszego gatunku. My, czystokrwiści, jesteśmy definicją człowieczeństwa, więc musimy przewodzić tym mniej oświeconym."
"Pozbywać się zbędnych i nagradzać wybitnych?" domyśliłem się.
Matka uśmiechnęła się z dumą. "Moje mądre dziecko. Dokładnie tak."
"A skąd wiadomo, że to nie mugolska krew jest najczystsza?" wypalił Syriusz. Oczywiście, to zawsze Syriusz.
Wtedy byłem na niego wściekły, że odebrał mi moją chwilę. Że jak zawsze zaobsorbował uwagę matki, która miała być przez chwilę moja. Teraz myślę, że był najbliżej prawdy z nas wszystkich.
"Ponieważ my możemy wszystko, Syriuszu. A oni mogą nas jedynie błagać o te cuda. I powinni to robić"
Matka wstała, wzięła nas za ręce i zaczęła odprowadzać od gęstniejącego do granic możliwości tłumu.
"Nie powinniśmy im powiedzieć, że ludzie tak nie robą?" Spytał mój brat.
"Nie. Nie posłuchaliby."
"Mnie by posłuchali!"
Wyrwał się i zaczął przepychać w stronę napieprzających się ludzi. Matka wydzierała się za nim, niemal wyrwała mi rękę ze stawu, kiedy ruszyła w pogoń za tym małym kretynem. Jakoś udało nam się przedrzeć przez motłoch, tam już jakiś dryblas darł mordę na przerażonego Syriusza. Matka doskoczyła do niego i kazała wypierdalać od jej dziecka. Dosłownie. To był jeden z niewielu momentów, kiedy za dzieciaka słyszałem przekleństwa. Syriusz przytulił się do niej, dryblas nie odpuszczał. Moja dłoń ślizgała się w jej uścisku. Nie bałem się, byłem pewny, że matka mnie ochroni. Tak po prostu.
I tak się stało.
Nie odpuszczał, więc matka wykręciła mu zaklęciem prawą rękę. Trzask, chrzęst, wrzaski matki. Skowyt dryblasa. Wtedy zjawił się ojciec, szarpnął Syriusza i oznajmił, że się wynosimy.
Puściłem Leanne, zebrałem rzeczy i chciałem wyjść. Niemal zarobiłem Avadą w plecy. Wydawało mi się, że w mijającym mnie zielonym blasku zaklęcia widziałem powściągliwy uśmiech matki, którym zazwyczaj obdarowywała gości. Że słyszałem chichot Nimfadory. Błysk oczu Syriusza, które wydawały się zielone, kiedy kiedyś zaplątaliśmy się w szmaragdowe zasłony u wuja Cygnusa w bibliotece.
W tamtej chwili nie chciałem umierać. Nawet jeśli świadoma część mojego umysłu uważa, że tak byłoby lepiej, to zwierzęcy instynkt zadziałał samoistnie. Rzuciłem się na Leanne. Wykręciłem jej ramię tym samym zaklęciem, które użyła matka. Krew szumiała mi w uszach, szaleństwo wyło w głowie.
Deformacja. Wbicie paznokci pod skórę. Wygięcie palców tak, że każdy mógł krwawiącym miejscem po paznokciu dotknąć wierzchniej części dłoni. Klątwa sprawiająca, że węzły chłonne puchły do granic możliwości, niemal rozrywając się. Wyrwanie z barku kości wraz z kawałem mięsa.
Ocknąłem się, patrząc na wypełniającą się krwią, głęboką ranę. Polałem ją eliksirem tamującym krwotok wymieszanym z solą. Leanne wrzasnęła jak zarzynane zwierzę. Odwróciłem ją plecami do siebie i zaklęciem bicza raz po raz smagałem jej plecy. Raz. Pięć. Dziesięć. Dwadzieścia pięć, aż jej skóra przypominała krwawą miazgę.
Błagała mnie o litość. Błagała, żebym szybko ją zabił, żebym pozwolił jej przed śmiercią zaznać chwili ukojenia. Prawie się złamałem, ale przeprowadziłem inkantację zaklęcia długofalowego. Powoli i wyraźnie licząc, że nie sknociłem mieszanki greki i łaciny. W życiu nie rzucałem dłuższego czaru, czterokrotnie mnie rozkojarzyła na tyle, że musiałem zaczynać od nowa. Klątwa wypaliła, Leanne chyba nie wiedziała, co właśnie się stało. Zdawała się po prostu cieszyć chwilą wytchnienia.
Wezwałem aurorów i zmyłem się stamtąd. A później wymiotowałem przez wiele, wiele godzin, zanim zdołałem się podnieść po aportacji w parku Świętego Jamesa.
Some are born to endless night, co, Williamie Blake?

Wiara | Regulus Black ✔️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz