Rozdział 2

47 14 12
                                    

Pamiętam, jak ojciec złapał mnie za rękę i zaprowadził za stodołę; miałem wtedy pięć, może siedem lat. Dokładnie tam, gdzie po ograniczonym kawałku pola biegały kury i koguty, które odkąd pamiętam budziły mnie dzień w dzień. Co prawda spałem snem dosyć lekkim, wręcz czuwałem, a nie spałem, ale to ich pianie pamiętam właśnie bardzo wyraźnie.

Ojciec powiedział, że to już pora, żebym dojrzał, a potem złapał za kurę i ogłuszył ją trzonkiem siekiery. Szybko chwytając za moją rękę, umieścił ją na narzędziu zbrodni, aby w ostateczności razem ze mną zrobić zamach i odciąć głowę ptaka.

Pamiętam tryskającą krew, która ochlapała mi buzię i to, jak lała się po wszystkim. Jak ta biedna kura zamachała jeszcze z maksymalnie dwa razy skrzydłami, zanim ostatecznie zakończyła swój żywot.

Płakałem wtedy bardzo, ale ojciec nie chciał słuchać moich wymówek; po przyjściu do domu, do którego droga dłużyła mi się niesamowicie przez trzymanie w moich drobnych dłoniach zwłok ptaka, kazał odłożyć mi go na deskę do krojenia w kuchni, a potem przyjść do dużego pokoju.

Dobrze wiedziałem, co następowało po tym, jak kazał przyjść mi do dużego pokoju. Powiedzmy tylko, że używał tego wyrażenia tylko w momentach, gdy nie był zbytnio zadowolony z mojego zachowania... a że zazwyczaj nie był, to łomot potrafiłem dostać nawet po parę razy w tygodniu.

— Skończ się mazać! — krzyczał, tłukąc mój tyłek, a ja mazałem się tylko coraz bardziej.

Nie chciałem pamiętać tych wszystkich okropnych szczegółów, ale one zalewały mój umysł z każdej strony, zazwyczaj tuż przed snem czy to na lekcjach matematyki; po nocach, kiedy widziałem wypływającą krew z kubka, który stał na stoliku nocnym obok łóżka. Kiedy w środku nocy słyszałem ten krzyk ptaków, bo ojciec na jednym razie nie poprzestał — systematycznie, co którąś niedzielę, zabierał mnie ze sobą na ukatrupienie jakiegoś ptaka.

W końcu przestałem płakać. Ale nie dlatego, że ich życie było mi obojętne — jeśli teraz miałbym wybór, nigdy nie ubiłbym żadnego z nich, niestety, nie dostałem w swoim życiu takiej opcji. Nie płakałem, bo to i tak nie miało w ostatecznym rozrachunku znaczenia: dostałbym znowu po dupie, a nadal musiałbym to zrobić.

Mama była przeciwna takim zagrywkom ze strony ojca, ale ona też nie miała zbyt wiele do powiedzenia w tym domu. Jej zadaniem było wyglądać ładnie, a przy tym skromnie i potrafić oporządzić ptaka, a następnie włożyć go do gara, żeby ojciec mógł cieszyć się niedzielnym rosołem.

Na początku miałem jej za złe ten brak sprzeciwu; jak wychodziła z salonu, kiedy dostawałem lanie. Jak nie zatrzymywała ojca, kiedy wpadał w szał i krzyczał, że do niczego się nie nadaję. Potem jednak zrozumiałem, że rodzice robili to przede wszystkim dla mojego dobra — naprawdę nie mieli złych intencji! Zresztą, tyle ludzi wychowało się właśnie w takim systemie, w takich warunkach i ich wyobraźnia była mniej bujna od mojej.

Nie miałem pojęcia, czy to faktycznie zasługa tego, w jaki sposób rodzice wprowadzili mnie w nasze wiejskie życie i myślę, że sam nie będę w stanie tego określić, ale nie umiem się za to na nich gniewać.

Może po prostu tak miało być? Miałem urodzić się taki, jaki właśnie jestem i stałoby się to bez względu na okoliczności. Ludzie rodzili się przecież chorzy, nawet jeśli cała ciąża przebiegała bezproblemowo. Ja urodziłem się z drobną wadą, którą moja matula od zawsze portretowała jako zaletę, nawet wtedy, gdy gadałem z przyjaciółmi w zupełnie pustym pokoju.

On tak ma. Przejdzie mu. Wyrośnie z tego.

***

Znałem najgorszy sekret Lucyny.

Diagnoza: bujna wyobraźniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz