Rozdział 12

30 7 5
                                    

Przez ostatnie dnie chodziłem strasznie rozbity.

Jakaś część mnie mówiła, że wszystko będzie dobrze: przedstawię jej jasno, jak ma się sytuacja, to jest że jej drogi znajomy widzi troszeczkę więcej niż przeciętny obywatel tego kraju, ale nie oznacza to, że jestem taki, jakim portretują mnie media — nie rzucę się na nikogo z nożem. Ja nawet muchy nie potrafię zabić! Miałem w sobie zbyt wiele empatii i troski o innych, które mieszały się we mnie, formując mnie takim, jakim właśnie byłem; wrażliwym chłopcem, tak bardzo niedopasowanym do reszty świata.

Z drugiej strony wszystko wrzało i krzyczało we mnie od środka, przewodniczyli stali bywalce mojej czaszki. I tylko w kółko: zostawi cię! Zwyzywa! Rozpowie wszystkim dookoła!

Jesteś obrzydliwy, Igor. Jesteś obrzydliwym wynaturzeniem tego świata, które nigdy nie powinno było się na nim pojawić.

Nie dziwne, że Gosia szybko zauważyła, że coś było nie w porządku. Stres działał na mnie jak zapalniczka na benzynę, a w moim wnętrzu było jej pełno. Cały byłem nią zalany, a życie nie próżnowało i pryskało w moją stronę kolejnymi iskrami, a to co rusz kończyło się pożarem.

Bycie wrażliwym z takim zaburzeniem było czymś okropnym i nie życzyłbym tego najgorszemu wrogowi. Jasne, były leki, które może i pomogłyby mi w funkcjonowaniu, ale coraz dobitniej utwierdzałem się w przekonaniu, że już taki zostanę. Popsuty, nie do naprawienia. I żadne medykamenty tego nie zmienią; już na wieczność będę ja i moje głosy.

Przynajmniej nigdy nie zostanę sam.

Nie uważałem bycia osobą wysoko wrażliwą za coś złego, mimo iż nigdy nie pasowałem do rówieśników; chłopcy w moim wieku bywali brutalni i wręcz paskudni, a ja odstawałem od reszty, jak zwykle zresztą — byłem w końcu wyjątkowy.

Z biegiem lat moja wyjątkowość nie mogła dłużej być uznawana za coś dobrego. Ona po prostu mi wadziła. Była jak ten kamień w bucie, który znalazł się w nim zaraz na początku długiej wędrówki po górach i który mimo mocnego potrząsania butem, nie chciał z niego wypaść. Ze mnie też nie chciało to wypaść; żadne lanie ani litania od rodziców nie sprawiały, że problem znikał, wręcz przeciwnie: rzekłbym nawet, że wszystkie ich działania, mimo że były w dobrej wierze, tylko mi zaszkodziły.

Dorosłość zaczyna się w momencie, w którym rozumieliśmy, że to, co robili nasi rodzice w sprawie naszego wychowania nie zawsze było słuszne. Dojrzałość wtedy, kiedy mimo wszystko zdecydowaliśmy się im to wybaczyć: chcieli przecież dobrze. A ja nie byłem skłonny do trzymania urazy.

— Igor, ziemia, halo, jest tam kto?

Zszedłem na ziemię dopiero, gdy Gosia popukała mnie knykciami w czoło. Zamrugałem zdziwiony i westchnąłem ciężko, zdając sobie sprawę z tego, że znowu jej nie słuchałem.

— Nie miałam cię za takiego marzyciela — zaśmiała się, ale zaraz spoważniała, zapewne widząc, jak wyraz mojej twarzy nie miał w sobie grama pozytywnej wibracji.

— Bo nie jestem — zaprzeczyłem — ale Lucy mówi, że zawsze miałem jakieś skłonności do filozofowania.

— Jaka jest filozofia na dzisiejszy dzień?

— Hmm... dzisiejszego dnia, stwierdzam, że...

Nie rób tego. Znienawidzi cię!

— ...musimy chyba porozmawiać.

Idiota! Idiota! Idiota!

— Zrobiłam coś nie tak?

Diagnoza: bujna wyobraźniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz