W polu pomagałem ojcu odkąd tylko pamiętam. Wraz z nadejściem wiosny, wszystko budziło się do życia. Szczególnie ta pora roku oznaczała wzmożoną ilość pracy: ocenialiśmy stan upraw po zimie, czy konieczny będzie ponowny zasiew. Wzruszaliśmy ziemię i nawoziliśmy ją. Po jej spulchnieniu, następował zasiew, a następnie opieka, rozumiana jako ochronę przed chwastami i insektami.
Na przełomie wiosny i lata zaczynał się czas pierwszego pokosu traw. Wszyscy odliczali czas do najważniejszego okresu, jakim był krótki okres żniw, który oznaczał intensywną pracę. Rodzice posiadali kawał porządnego gospodarstwa, także zawsze mieliśmy ręce pełne roboty: zbieraliśmy rośliny zbożowe, rzepaki i rośliny motylkowate. Koniec lata był czasem siewu rzepaku i jęczmienia ozimego.
Byłem przyzwyczajony do pracy i spędzania długich godzin, grzebiąc w ziemi. Słońce zazwyczaj prażyło niemiłosiernie i niejednokrotnie kończyliśmy z niezłą opalenizną, ponieważ rodzice nie rozważali nawet opcji, jaką były kremy z filtrem. Dodatkowo, razem z matką dostawaliśmy niesamowitego wysypu piegów, a ojciec tylko machał ręką na moje narzekania. Uważał, że nie było czym się przejmować i skoro taki się urodziłem, powinienem był już dawno to zaakceptować. Nawet jeśli wyglądałem trochę bardziej jak baba niż mężczyzna (wszyscy zawsze mówili, że urodą poszedłem w matkę).
Zdecydowanie wolałem pomagać mamie w domu, aniżeli ojcu w polu, chociaż do tego drugiego miałem ogromny sentyment. Nie znałem życia, które nie spędzone było od rana do wieczora na zewnątrz. Mimo wszystko lubiłem te hektary ziemi, które dawały nowe życie kolejnym plonom, aczkolwiek praca w domu zawsze była dla mnie przyjemniejsza. Czasami żałowałem, że urodziłem się mężczyzną, ponieważ rodzice zaszczepili we mnie ten kult pracy i nawet jeśli moim marzeniem było zostać lekarzem, wiedziałem, że w tej rzeczywistości nie było to realne. Byłem ich jedynym synem i musiałem przejąć to pole, jak i pomóc mamie w domu, bo nie mogła przecież zrobić wszystkiego sama.
Momentami czułem się jak niewolnik, ale szybko pozbywałem się tych myśli; naprawdę uważam, że rodzice zrobili wszystko, aby wychować mnie na porządnego człowieka, nawet jeśli oznaczało to niekończący się ból pleców i głowy od promieni słonecznych. Czułem satysfakcję, kiedy kładłem się do łóżka późną nocą, po dniu spędzonym na pracy.
Nie mogłem powiedzieć, że najchętniej sprzedałbym to pole i za zgromadzone pieniądze wyprowadził się do miasta, ale byłem po prostu ciekawy. Ciekawy życia, ciekawy tego, jak wszystko wyglądało poza moją skromną rzeczywistością, w której byłem niejako uwięziony.
Zawsze lubiłem naukę i nierzadko siedziałem do rana, nadrabiając prace domowe i ucząc się nowych tematów. Ojciec niby podchodził dość luźno do tematu mojej edukacji, chociaż nadal wymagał, abym zdobywał dobre stopnie. „Szkoła nie jest trudna" — mawiał, choć mama mówiła mi, że swoją edukację zakończył na liceum. Oboje mieli maturę, to fakt, ale zrobili to bardziej ze względu na „co powiedzą ludzie w okolicy", aniżeli chęć kontynuowania edukacji i dostania się na dobre studia. Tata uważał, że dalsza edukacja była zbędna i nie wnosiła niczego, a już na pewno nie podwyżki, jeżeli chodziło o zajmowanie się polem.
Osobiście najchętniej wynająłbym kogoś, kto oporządzałby je za mnie, ponieważ nie mogłem znieść myśli, jak bardzo zawiódłbym ojca, gdybym sprzedał jego włości. Mogłem nie mieć absolutnie czasu dla siebie i robić w swoim życiu wszystko po to, aby zaspokoić innych, ale takie już było moje życie; chociaż czasami czułem się ze swoimi rodzicami jak na uwięzi emocjonalnej, nie wiedziałem, jak ją zerwać. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie scenariusza, w którym ostatecznie bym im się przeciwstawił, a oni przełknęliby to i pozwolili mi spełniać swoje marzenia.
CZYTASZ
Diagnoza: bujna wyobraźnia
General FictionOd dzieciństwa moją diagnozą była bujna wyobraźnia, a dalej było już tylko gorzej... Życie na wsi? Jest spokojniejsze, miasta w końcu nigdy nie śpią. Czasami tylko można wdepnąć w krowi placek. No, może częściej niż czasami. Czym jest jednak krowi p...