Rozdział 10

34 7 11
                                    

Nadal wyraźnie pamiętam, kiedy siedziałem w przedszkolu wśród zabawek i rówieśników i tych kolorowych stworów.

One tam były, jasne i wyraźne. Podobne do ludzi bądź do zwierząt — nie mogłem się zdecydować. Kicały wesoło po przestrzeni naszej klasy, a ja patrzyłem w nie jak zaczarowany.

Rodzice jednak byli mniej oczarowani faktem, że widziałem przed oczyma jakieś kolorowe kleksy — tak je nazwali. Zabrali mnie nawet do okulisty, ale doktor załamywał ręce, ponieważ z moim wzrokiem wszystko było w porządku.

Znosili to pierwsze parę razów, ale za którymś kolejnym tata zdenerwował się i zaserwował mi niezłe lanie.

Od tamtej pory przestałem o nich głośno mówić. Co nie zmieniało faktu, że nadal przy mnie były, w dodatku częstotliwość ich postrzegania wzrosła parokrotnie. Wtedy nie powiązałem jeszcze zależności między stresem w moim życiu a pojawianiem się tych wariatów.

A stresu miałem dużo; w domu niby wszystko było, nie klepaliśmy biedy, a stres jakoś tak doczepił się do mnie jakby ktoś przykleił go supermocnym klejem. Oplótł mnie swoimi ramionami, zostając tak na dłuższą chwilę, która z czasem przerodziła się w całą wieczność.

Nie wiem, dlaczego bywałem taki nerwowy. To prawda, że często musiałem chodzić na paluszkach, aby czasem nie zdenerwować ojca i egzystowałem tak, uważnie przemyślając każdy swój ruch, kiedy rodzice byli nie w sosie. Problem był taki, że często nie wiedziałem, w jakim humorze bywali moi rodzice. Ich twarze, jakby wykute z brązu, pozostawały w jednym wyrazie, a ja musiałem domyślać się, czy dzisiaj jest ten dzień, kiedy zgarnę baty za to, że w środku nocy zszedłem do kuchni po szklankę ciepłego mleka (łudząc się, że ta pomoże mi z zaśnięciem).

W moim domu po prostu bywało... różnie. Ale nie znając innego życia, myślałem, że każdy żyje w ten sposób: nasłuchując kroków na schodach, jakby te miały zdradzić mi czy tata idzie właśnie zdenerwowany, czy po prostu przyszedł ze mną porozmawiać. O dziwo skrzypienie schodów zazwyczaj działało na moją korzyść. Nauczyłem się rozróżniać kroki stawiane na kolejnych stopniach, a ich melodia dawała mi sygnał, który zakodował się w moim mózgu w jedną z dwóch postaw: biednego, skruszonego dziecka, bądź pewnego siebie nastolatka, który przecież nie miewał problemów.

Tak, potrafiłem dostać litanię na temat tego, że jestem zamknięty w sobie i nie posiadam zbyt wielu znajomych. Nie do końca rozumiałem, co złego było w takim sposobie życia — nie byliśmy w końcu identycznymi formami ludzi, odlanych z tego samego plastiku w tym samym kształcie. Ludzi określiłbym bardziej jako zbudowanych z drewna — w końcu pracowało ono całe życie. Gitary, mimo iż z pozoru były przedmiotem martwym, pracowały pod palcami, tak samo jak charakter ludzki wyrabiał się pod napływem kolejnych wydarzeń w życiu. Broń Boże nie byliśmy identyczni, dlatego cała szarada upodabniania się do kogoś, kim z natury nie byłem, nie miała dla mnie sensu.

Ale tylko to sprawiało, że ojciec schodził trochę z tonu i zdobywałem od niego poklepanie po plecach, które w rzeczywistości sprawiało, że w środku krzywiłem się z bólu pod naciskiem mocnej, ojcowskiej ręki, chociaż nie dawałem tego po sobie poznać.

Właśnie to „...chociaż nie dawałem tego po sobie poznać" idealnie opisywało moje życie i relację z rodzicami. Kochałem ich, oczywiście, że ich kochałem. Ale to nie ujmowało pragnieniom, rodzącym się we mnie co noc niczym stary płomień, szepczącym co noc do ucha, przypominającym o tym, jak bardzo zależało mi na chociaż minimalnej akceptacji z ich strony.

Akceptacji tego, jaki w rzeczywistości byłem, a nie chorym obrazem wykreowanym na potrzeby ich z pozoru idealnej rodziny.

***

Diagnoza: bujna wyobraźniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz