Rozdział 4

37 9 4
                                    

Od zawsze wiedziałem, że powodziło nam się trochę lepiej niż reszcie. Podczas gdy inni posiadali zwykłe, proste domy, nasz wyróżniał się na tle reszty wsi: duży, piętrowy z ogrodem przed wejściem i te hektary pola, na których rosły pszenica, żyto i rzepak. W dodatku posiadaliśmy zwierzęta — kury i krowy. Kiedy byłem jeszcze mniejszy, rodzice posiadali psa. Nazywał się Dingo, chociaż wszyscy wołali na niego Azor albo po prostu Burek.

Rodzice byli prostymi ludźmi, co przez większość czasu mi nie przeszkadzało, do momentu aż nie założyli nam tego „cholernego Internetu" — tak mawiał ojciec.

Wraz z przybyciem Internetu, zacząłem czytać. Zawsze lubiłem czytać i dokształcać się, było to coś, co towarzyszyło mi od małego. Tata nie było wielkim fanem moich nowych teorii, jak na przykład tego, że psu wypadałoby kupić porządną karmę, zamiast karmić go resztkami obiadu. „Przecież to tylko pies", tłumaczył się zawsze, a mi było go szkoda, bo chociaż jadł z chęcią, tak wiedziałem, że nie wpływa to dobrze na jego nerki, wątrobę i żołądek.

Bardzo lubiłem naszego psa i spędzałem z nim dużo czasu. Zacząłem nawet wyprowadzać go na spacery, ale ojciec szybko uznał, że była to strata czasu i zamiast tego, mogłem spędzić go na polu, pomagając mu. Pies i tak przecież latał cały dzień po całej wsi, więc nie potrzebował dodatkowej stymulacji, jaką było zapewnienie mu nowych zapachów i pokazanie nowych rejonów. Ja uważałem inaczej, co, naturalnie, nie podobało się rodzicom. Albo raczej ojcu. Mama zawsze próbowała bronić mnie przed nim, tłumacząc, że jestem przecież jeszcze dzieckiem i nie ma nic szkodliwego w wyprowadzaniu Dingo na krótkie przebieżki.

Według rodziców, mimo iż urodziłem się na wsi, od zawsze miałem charakter mieszczucha. Byłem zbyt ciekawski, snułem zbyt wiele teorii i za bardzo wychodziłem poza ogólnie przyjęty szablon. Dotykało mnie to na każdej płaszczyźnie mojego życia, zwłaszcza na języku polskim, podczas interpretacji kolejnych wierszy; polonistka za każdym razem zaznaczała w mojej pracy pełno błędów i nie były to te ortograficzne. Uważała, że mijałem się z celem, podczas pisania rozprawek i „to nie to autor miał na myśli". Raz spytałem się jej, czy poznała Adama Mickiewicza, skoro uważa, że wie, co miał na myśli i skończyło się to niezłą reprymendą i uwagą do dzienniczka.

Nie wiedziałem, dlaczego wszyscy się mnie tak czepiali. Swoje podejście do życia postrzegałem wręcz jako coś dobrego. Zawsze brakowało mi tego świeżego powiewu, nowych opinii, niecodziennych uwag na kolejne tematy. Niestety, większość wolała zamknąć się w swojej bezpiecznej bańce i pozwolić jej chronić się przed resztą świata. To, co znali, było dobre, bo znajome i bezpieczne. Wyjście poza swój światek oznaczało zmierzenie się z nowym, nieznanym lądem i postrzegane było jako coś negatywnego, niebezpiecznego.

Próbowałem namówić rodziców na kolejnego psa, ponieważ ta prosta istota było czymś, co uziemiało mnie jak nic innego. Patrząc na niego, zawsze czułem się trochę bliżej ziemi; jakby zapewniał mi on jakąś stabilizację, przypominał mi, że on też tutaj jest i nie widzi rzeczy, które ja widzę. Psy w końcu miały typowo zwierzęce odruchy, które nawet latami ewolucji nie zostały wyplenione — jeżeli ktoś zakradłby mi się do domu, Dingo od razu zareagowałby ostrym ujadaniem swojego pyszczka i była to cecha, której ludzie nie pozbędą się u tych zwierząt jeszcze przez długie lata, o ile w ogóle.

Mieliśmy co prawda inne zwierzęta, ale krowy nie robiły dla mnie tego samego, co robił pies; stały i pasły się, czasami kładły się na trawie i o ile patrzenie na nie było uspokajające, tak wiem, że gdyby ktoś faktycznie zakradł się za moimi plecami, nie zamuczałyby na niego, alarmując mnie. Po prostu żułyby trawę dalej. Ale zawsze byłem trochę spokojniejszy, patrząc na to, jak beztroskie życie mają (zanim trafią do rzeźni albo zachorują).

Diagnoza: bujna wyobraźniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz