16. Będę pamiętać Cię nawet po śmierci

224 5 0
                                    

Odkąd sięgałam pamięcią— nie miałam za wiele czasu dla siebie. Głównie przez szkołę i ciągłe bankiety, na które mnie i Martina, zabierał Henrik. Musieliśmy wtedy udawać idealną rodzinę, jakich wiele na świecie. Nie odbiegaliśmy od Amerykańskich standardów. Na zewnątrz dom z białym płotem i elewacją, jednak od środka gnijący z każdej, możliwej strony. Nie uważałam tego za coś dziwnego. Gabriel również miał problemy rodzinne. Ojciec ich zostawił, dlatego musiał przejąć jego obowiązki. Może gdyby nie to, nigdy nie trafiłby na Gene, dla którego musiał pracować, żeby w jakiś sposób pomóc swojej matce. Podsumowując: nie ma ideałów. Nie nauczono mnie takowych szukać, ale mój mózg zawsze tego pragnął. 

Od feralnego obiadu tłumaczyłam sobie swoje uczucia względem Victora. Doszłam do wniosku, że z braku normalnych relacji, idealizowałam te, które już miałam i rozwijałam. Nie odszukiwałam w nim złych cech. Starałam się raczej udawać, że takowych nie ma. Potem mnie zranił, a normalnym mechanizmem jest porzucenie bolesnych wspomnień. To jak zaprzestanie noszenia, ciągle obcierających Cię butów. 

Moja dojrzałość doszła do momentu, w którym potrzebowałam stabilizacji. Studiowałam. Niebawem miałam zacząć drugi rok i kupić swoje własne mieszkanie. Martin sobie radził. Chciałam pójść w jego ślady. W akademiku i tak sypiałam sama. Joy dawno uciekła— gdziekolwiek —niezbyt mnie to obchodziło. Miałam nawet na oku jedno lokum niedaleko centrum, ale równie blisko uczelni. Do tego wszystkie potrzebne mi było całkowite usunięcie z życie pojęcia Rodriguez. Musiałam zapomnieć o tym nazwisku, rodzinie i chłopaku, który namieszał mi w głowie, pragnąc zemsty. 

Obciągnęłam materiał spódnicy w dół, bo od ciągłego chodzenia podciągnęła mi się do góry. Mieszałam właśnie jajka i mąkę, kiedy przypomniało mi się, że nie dosypałam cukru. Jęknęłam w duchu, zdając sobie sprawę, że nie potrafię się skupić i ciasteczka, które miałam zamiar upiec— na pewno nie wyjdą. 

Masa w misce powinna być zbita. Kiedy jednak odwróciłam naczynie do góry nogami, cała jego zawartość poleciała na blat. Skrzywiłam się nieco, przyglądając, jak białka spływają po szafce. Rudowłosy, który opierał się o kanapę, uniósł wysoko brwi. Wzruszyłam ramionami. Tak, cóż, byłam rozkojarzona. 

Wypieki, z zasadzie, miała dostać Vanessa, do której umówiłam się na drugą. Zostało niespełna czterdzieści minut. Musiałam pójść do niej bez podarku. Podparłam się łokciami, chowając twarz w dłonie. Miałam dość. Tego wszystkiego. Gdybym wykupiła bilety na lot do Meksyku, ktoś by zauważył? Zostałabym kelnerką, wynajęłabym małą kawalerkę i udawała, że moje poprzednie życie nie istniało. 

— Wiem, o czym myślisz —odezwał się Martin— o Meksyku dyskutowaliśmy wieczorem, kiedy usiadłaś po prysznicem w ubraniach, twierdząc, że to jedynie wyjście. 

— W rzeczy samej —pokiwałam głową— to najlepsze wyjście. Lecisz ze mną? 

— Czemu akurat Meksyk? W dziewiętnastym roku odnotowano tam największy odsetek zabójstw od lat —wykrzywił twarz w grymasie. 

— Bo będzie duże prawdopodobieństwo, że będę ofiarą jednego z nich —westchnęłam. 

— Jesteś porąbana. 

— Owszem. Nie zaprzeczę. Nie śmiałabym. 

Martin zaśmiał się perliście, chociaż ja byłam całkowicie poważna. Mimo przerwy wakacyjnej, wcale nie odpoczęłam. Cały czas czymś się zajmowałam. Teraz żałowałam, że zgodziłam się na pomysł Victora. Wtedy nawet nie znałam Vincenta, więc pomagałam całkowicie obcej mi osobie. Teraz wydawało mi się to ryzykowane, ale tamtego dnia, tak o tym nie myślałam. W kościach poczułam ekscytację i po prostu się zgodziłam. Bo moje życie ociekało nudą. Bo mogłam choć parę sekund spędzić w towarzystwie tego destrukcyjnego chłopaka. W tym momencie jedyne o czym marzyłam, to więcej go nie spotkać. Dopóki całkowicie, by nie wyzdrowiał. 

Scream of HopeWhere stories live. Discover now