20. Wyjedźmy stąd, proszę

107 5 1
                                    

Jedenaście dni później, również siedziałam na kanapie w mieszkaniu Victora, również w jego dresach, pijąc mrożoną herbatę z jego kubka. Okupowałam to miejsce od dobrych dwóch godzin, otoczona stosem papierów z telefonem przy uchu i dyktafonem, z którego w kółko puszczałam nagranie z wykładu. Byłam tak pochłonięta nauką, że nie zauważyłam, kiedy w moim kubku pojawiła się nowa porcja naparu. Nie miałam dobrego wytłumaczenia, dlaczego więcej czasu spędzałam w domu Victora razem z nim. Mój pokój akademicki wydawał mi się smutny i za każdym razem przytłaczał mnie, kiedy przebywałam tam całkiem sama.

Poprawiłam laptopa na kolanach, tworząc kolejną rubryczkę. Na samym początku nie wiedziałam, jak zacząć pracę na temat prawoznawstwa. Wyjaśnianie różnych pojęć nie było moją mocną stroną, ale słuszność prawa nie była tak trudna. Umiałam podejść do niej z każdej możliwej strony i szybko przekonałam się, że to zadanie nie zajmie mi długo. Bardzo się myliłam. Kiedy wskazówki wskazały godzinę dziewiętnastą zorientowałam się, iż od wielu godzin wlepiam spojrzenie w ekran, a świat dookoła przestał istnieć.

Z przeciągłym jękiem odłożyłam laptopa na bok i wstałam z kanapy, krzywiąc się na zastałe mięśnie. Rozejrzałam się, ale nikogo nie było w mieszkaniu. Zmarszczyłam brwi. Victor wyszedł i mi nie powiedział? W kuchni sięgnęłam do szafki ze słodyczami, skąd wzięłam paczkę żelek o smaku malinowym. Zaszeleściła, kiedy przerwałam ją na pół, wrzucając do małej, porcelanowej miseczki. Wzięłam jeden z kwadracików o czerwonej barwie i odwróciłam się, kierując z powrotem do salonu, jednak wtedy, kątem oka, zobaczyłam małą karteczkę na blacie, na którą wcześniej nie zwróciłam uwagi.

Poszedłem na siłownię. W lodówce masz dzbanek z herbatą. Powinienem być po dwudziestej, zrobię zakupy i może zajadę do akademika po twoje ubrania. Miłej pracy.

Przyjemne ciepło rozlało się po mojej klatce piersiowej wprost do zdradzieckiego serca. Spod ciężkiej skorupy zaczął przebijać się płomień, którego bałam się jak nic innego. Nigdy wcześniej nie czułam tak palącego uczucia. To nie była miłość. Ją znałam. Wiedziałam, co się z nią wiążę. Tu było inaczej. Nie byłam tak zniewolona. Mogłam wykonywać swobodne ruchy, nie skrępowana zobowiązaniami. Odetchnęłam, odkładając papier wyrwany z jednego z moich nielicznych i nieużywanych już zeszytów, które przywiozłam tu pewnego dnia.

Byłam zmęczona, przepełniona informacjami na wszystkie tematy i jedyna na co miałam ochotę, to ciepła kąpiel i serial z miską słodyczy obok. Zanim jednak moje małe marzenia mogłyby się spełnić- musiałam posprzątać swoje szpargały i zapisać strony pomocnicze, które zdążyłam otworzyć przez ostatni czas. Wysłałam też SMS-a do swoje szefa, upewniając się, kiedy powinnam przyjść do kancelarii i pomóc mu w sortowaniu papierów. To była naprawdę żmudna praca, której nienawidziłam całym sercem, ale Caden nie pozwalał robić mi nic innego. Wsadziłam zeszyty i laptopa do dużej torby, którą następnie postawiłam przy szafce w holu. Potem zebrałam kubki i złożyłam koc.

Za oknem ciągle przejeżdżały auta, dobiegały dźwięki klaksonów i roześmianych ludzi, którzy zmierzali do ulubionych barów. Miałam wolny weekend, a nawet poniedziałek, wolny od wykładów, bo od dwóch tygodni nasz wykładowa chorował, a tego dnia miałam zajęcia tylko z nim. Naprawdę cieszyłam się z tego powodu, bo miałam więcej czasu, żeby zrobić ogólny zarys swojej pracy na jedno z zaliczeń. Chciałam zdać na dobry stopień, aby potem tego nie poprawiać, ani się nie martwić. Przez ambicje ojca i perfekcjonizm matki dążyłam do idealizmu, który nie raz podciął mi skrzydła. Nigdy nie zależało mi na stopniach, jednak lubiłam czuć wyższość nad innymi i to mi się nie podobało.

Od: Li

Co tam, SŁONECZKO?

Do: Li

Zajebiście. NIE NAZYWAJ MNIE TAK.

Scream of HopeWhere stories live. Discover now