Rozdział 7

213 14 5
                                    

(4.09)

- Mówię po raz trzeci, poszedłem tylko na spacer - warknął na policjanta przed nim.

Facet zadawał ciągle te same pytania w kółko i w kółko. "Co tam robiłeś?" " Czy znałeś ofiarę? " "Czy ktoś jeszcze tam był?" Była już pierwsza nad ranem i Theo powoli tracił cierpliwość, z każdą sekundą coraz bardziej chcąc przywalić mężczyźnie przed nim. Nos policjanta uratował szeryf wchodzący przez drzwi.

- Daj mu już spokój - powiedział słyszalnie zmęczonym głosem - Nie jest on o nic podejrzany - dodał, kierując to zdanie bardziej do nastolatka niż podwładnego.

Theo podniósł się z niewygodnego krzesła i łapiąc swoją bluzę, wyszedł z pokoju przesłuchań. Za nim zdążył zrobić następny krok, poczuł dłoń na ramieniu.

- Przykro mi, że musiałeś coś takiego widzieć - powiedział starszy, dalej trzymając dłoń na jego ramieniu - Gdybyś potrzebował z kimś o tym porozmawiać

- Na razie jedyne czego potrzebuję, to powrót do domu - przerwał mu brunet. Zaraz jednak, by nie zabrzmieć zbyt chamsko, wysilił się na uśmiech i dodał - ale dziękuję.

Noah pożegnał się z nim i odszedł do swojego biura. Theo, nie tracąc czasu, wyszedł przed komisariat i gdy wreszcie mógł odetchnąć świeżym powietrzem, poczuł się odrobinę lepiej. Odrobinę, bo przed oczami ciągle miał te należące do mężczyzny znalezionego w lesie.

Przymknął oczy, próbując odgonić ten obraz, jednak stał się on bardziej wyraźny. Od razu pomyślał o papierosach; zawsze palił, gdy musiał oczyścić głowę.

Zaczął iść w stronę swojego domu, jednak z każdym krokiem, gdy oddalał się od komendy, coś mówiło mu, by zawrócił, że coś się wydarzy. Nie posłuchał.

---------------------------

Drzwi mieszkania otwierał, gdy zegary pokazywały drugą dwadzieścia. Droga tutaj zajęła o wiele dłużej niż zazwyczaj. Mimo to prawie cała wyleciała z jego głowy, jakby teleportował się pod blokiem. Papierosy nie pomogły, przed oczami ciągle miał bladą skórę i zaschniętą krew na niej.

Upewnił się, że przekręcił zamek, po tym jak wszedł do środka. Czuł ogromną ulgę, że wreszcie jest u siebie.

Mimo to zimny pot pojawił się na jego plecach. Temperatura w pokoju gwałtownie wzrosła i po całym jego ciele przeszedł dreszcz. Łzy momentalnie pojawiły się w jego oczach, kilka chwil potem spływając po jego policzkach. Opadł na ziemię dopiero orientując się, jak mocno trzęsą mu się kończyny. Ucisk w brzuchu, który towarzyszył mu całą drogę przemieścił się w górę; czuł, że się dusi. Podniósł trzęsącą się dłoń i docisnął do klatki piersiowej, czując, jak szybko się unosi i opada. Wziął jeszcze głębszy oddech i zachłysnął się. Do jego świadomości nie docierało, że nic mu nie zagraża. Że duszenie się jest jedynie skutkiem ataku paniki i minie, jeśli tylko dotrze do niego, że może oddychać. I to było błędne koło, z którego ciężko było się wydostać. Spróbował ponownie wsiąść duży haust powietrza; nie pomogło. Druga dłoń złapała za tą przy jego gardle, jeżdżąc w górę i w dół. Nogi szybko uderzały o podłogę, podczas, gdy łzy leciały strumieniami na jego koszulkę. Pociągnął za włosy na tyle mocno, że kilka z nich wyrwał, następnie obejmując się ramionami. Podciągnął nogi bliżej siebie. Dłońmi ściskał ramiona, starając się uspokoić. Pociągnął nosem. Nie zdawał sobie sprawy, że buja się w przód i tył. Z powrotem umieścił jedną dłoń na swojej klatce, tym razem odrobinę wyżej, tak, by zimne palce dotknęły jego skóry. Nic się nie dzieje, pomyślał, gładząc swoje ramię.

Dlaczego? Dlaczego znowu? Jeszcze raz pociągnął za włosy. Załkał, czując słony smak łez. Co zrobiłem nie tak? Dłoń pozostała na jego głowie, zaciskając się na tyle mocno, że knykcie zbielały. Przytkał nos do przedramienia, przymykając oczy. Tara, w jego głowie zabrzmiało to błagalnie. Potrzebował teraz kogoś przy nim i jedyną osobą, o której mógł myśleć, była jego siostra, która zmarła wiele lat temu. Mimowolnie pomyślał o sytuacji, gdy pierwszy raz miał takowy atak. Sylwetka jego ojca z uniesioną dłonią pojawiła się przed jego oczami.

The wolf and the sheep /ThiamAU/Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz