Rozdział 8.

2.6K 87 27
                                    

Tata zaczął coś mówić o jakiejś kolacji, ale nie za bardzo mnie to interesowało. To tylko następne godziny spędzone w towarzystwie chłopaków i Hailie. Mimo wszystko nie czułam się częścią ich rodziny, w końcu rodzina jest jak puzzle, każdy element musi pasować i ma swoje miejsce. Ja widocznie byłam elementem od innej układanki, a jak wiadomo takich, nie da się na siłę wpasować nie na swoje miejsce. Mimo wszystko starałam się żyć dalej, w końcu jeszcze czeka nas rozprawa sądowa, która może zdecydować o tym, że wrócę do mamy.

Mimo że nie tworzyliśmy rodziny idealnej, dalej ich kochałam. Fakt, że to wszystko z dnia na dzień miało zostać mi odebrane, był dołujący. Zastanawia mnie czasami, co ja takiego złego w życiu zrobiłam, że życie tak mnie karze. Muszę być jednak silna, bo przecież po każdej burzy wychodzi słońce, muszę czekać, aż burza szalejąca w moim życiu przeminie.


- Lisa- przerwał moje myśli głos ojca, jak zwykle surowy i chłodny- twoja mama i ojczym nie żyją.


Poczułam nieprzyjemne kłucie w sercu, nie mogłam uwierzyć, w to, co usłyszałam. Jak to nie żyją? Nie chciałam okazywać przy nich słabości, jednak łzy pchały mi się do oczu. Wiedziałam, że muszę jak najszybciej udać się do swojego pokoju. Zamrugałam szybko, aby tylko się nie rozpłakać, żeby nie uronić żadnej łzy.

Wiedziałam, że muszę się odezwać, więc wzięłam głęboki uspokajający oddech.


- Roozumiem — szepnęłam, wpatrując się w podłogę, nie wiedziałam jak się zachować. Czułam na sobie wzrok wszystkich, ten wzrok mówił, że powinnam jakoś zareagować, ale ja nie wiedziałam jak. Nie wiedziałam. W tej chwili nie byłam pewna niczego, dlatego też wstałam i poszłam do swojego pokoju. Unikałam kontaktu wzrokowego, który usilnie próbował złapać ze mną ojciec. Gdy znalazłam się już w pokoju, wybuchłam cichym płaczem. Jak to nie żyją? Myślą nie było końca, po paru chwilach przybrały one formę głosów.


Jesteś beznadziejna.


To ty powinnaś zginąć.


Nie zasługujesz na życie.


Nikt cię nie kocha.


To wszystko twoja wina.


Jesteś ciężarem dla wszystkich.


Tych głosów było tak dużo, a z każdą chwilą tylko się nasilały. Nie mogłam pojąć, dlaczego to wszystko działo się mnie? Dlaczego nie mogłam żyć spokojnie? Dlaczego jestem tak beznadziejnym człowiekiem? Dlaczego to ja nie zginęłam? W końcu zwykły płacz przeradzał się w histerię wymieszaną z paniką. Moje dłonie drżały, a oddech był urywany i płytki. Nie wiedziałam co mam zrobić, starałam się nie myśleć o tej sytuacji, ale to nie wychodziło. Wręcz przeciwnie. Myśli było coraz więcej, tworzyły one totalny mętlik w mojej głowie. Przez chwilę do mojej głowy zawitała jasna myśl. Może zadzwonię do taty? Szybko ją odrzuciłam, zapewne wyśmiałby mnie za moją słabość, ale czy tak naprawdę byłam słaba? Czy to, że nie wytrzymałam, było objawem słabości? W tym momencie nie znałam odpowiedzi na żadne pytanie. Nie potrafiłam się uspokoić, na drżących nogach podeszłam do okna. Usiadłam na parapecie i oparłam głowę o szybę. Moje oczy skierowane były ku niebu, oglądałam białe chmurki, leniwe płynące po błękitnej tafli nieba.


Małym dzieciom po śmierci osoby bliskiej wmawiano, że ich bliscy poszli do nieba, że są w lepszym miejscu.


Mamusiu, jesteś tam?


Z tą myślą, Morfeusz zabrał mnie do jego cudownej krainy snów, by dać ukojenie mojemu zmęczeniu.
______________________________________
525 słów

Hejka, tak jak obiecałam wstawiam następny rozdział. Nie ukrywam, że pisząc go trochę się popłakałam.
Miłego dnia/wieczoru/nocy ❤️

||Jak wychował mnie deszcz|| Rodzina Monet|| KOREKTA||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz