ROZDZIAŁ XII

327 33 10
                                    

Sophie

Leżałam, siedziałam, stałam. Wszystko na przemian. Wszystko, by tylko nie myśleć. Czy ktoś mnie szuka? Ile będę tu siedzieć? Czy Nick wie? Co robi? Milion pytań, zero odpowiedzi. Nawet nie wiedziałam ile czasu tu jestem. Ojca nie było od tamtego momentu. Nie chciałam, by przyszedł. Po chwili, wstałam w celu ponownego rozglądnięcia się po pomieszczeniu. Ręce dalej miałam związane, co niemiłosiernie mnie bolało. Po kilku sekundach drzwi do ciemnego pomieszczenia się otworzyły, a w nich stanął chłopak, który mógł mieć około 20 lat.

- Wypuść mnie, proszę. - podbiegłam do niego błagając.

Chciałam znaleźć się w ramionach Nicka, w których znajdywałam ukojenie moich nerwów. On dawał mi stabilizację i spokój. 

- Siadaj. Nigdzie nie wyjdziesz. - powiedział rzucając mnie na podłogę.

- Twój ojciec miał rację. Jesteś bardzo nieposłuszna. - wyciągnął z kieszeni spodni biały materiał i słoik, w którym mienił się nieznany mi płyn.

Co zamierzał? Obserwowałam każdy jego najmniejszy ruch. Odkręcił butelkę, a płyn znajdujący się w jej wnętrzu wylał na materiał. Schował szklane naczynie kierując się w moim kierunku. Nie mogłam dać się ponownie uśpić. Nie tym razem. Chłopak stanął za mną a ja nie miałam jak przewidzieć jego następny ruch. Po chwili poczułam na swojej szyi zimną rękę mężczyzny. Jego dotyk był szorstki, nieprzyjemny. Drugą dłonią przylgnął do moich ust mając na niej nasączoną szmatkę. Zaczęłam się szarpać, wyrywać, ale moje starania szły na marne.

- Uspokój się, księżniczko. Będzie mniej bolało. Buźkę masz nawet ładną. - wyszeptał do mojego ucha niskim tonem, a zapach jego perfum dotarł do moich nozdrzy.

Nie minęło kilka sekund, a ja zostałam odcięta od rzeczywistości. Ponownie.

Nicholas

- Policja coś ustaliła? - zapytałem Olivii rozmawiając z nią przez telefon, a jednocześnie śledząc poczynania Jamesa.

- Nie. - było słychać, że płacze.

- Odzywaj się gdyby było coś nowego. - rozłączyłem się.

Byłem na skraju wytrzymania. James nie mógł namierzyć żadnego telefonu. Policja nic nie wie. Równie dobrze Soph może już nie żyć lub być od Bostonu dziesiątki mil. Nie wiem, która myśl bardziej mnie przytłaczała. Zakryłem oczy dłońmi, by chłopak nie zobaczył mojej słabości. Po policzkach spływały mi gorzkie łzy. Płakałem. Pierwszy raz jako nastolatek płakałem przy kimś. Ale Sophie była warta każdej najmniejszej mojej łzy.

- Mam. Mam adres. - krzyknął James.

Otrząsnąłem się szybko, przecierając rozgrzane policzki.

- Daj. - wyciągnąłem telefon wybierając połączenie do Olivii.

- 101 Huntington Avenue.

- Halo, Olivia? - zapytałem wychodząc z mieszkania Jamesa.

- Co się stało? - zapytała dziewczyna będąc widocznie zdziwiona moim telefonem.

- Podaj mi tego Harrisona. Szybko. - powiedziałem odpalając samochód.

- Słucham? - usłyszałem w telefonie donośny głos mężczyzny.

- 101 Huntington Avenue. Jedźcie tam. Tam jest Sophie.

- Skąd wiesz?

- Później wyjaśnię. Jedźcie tam, błagam. - byłem jakieś 8 kilometrów do danego adresu.

- Nick, co się dzieje? Jaki adres? - panikowała jej siostra

- Odnajdę ją obiecuję. - rozłączyłem się natychmiastowo.

5 kilometrów. Łamałem każdy najmniejszy przepis, za co mógłbym stracić prawo jazdy. Ale to czy je stracę nie miało znaczenia. Jak się czuje Sophie? Co z nią robią? Jechałem, zastanawiając się nad wszystkim. Każdy problem nagle się skumulował, wybuchnął jak pieprzony wulkan. Co będzie teraz z nami? Mieliśmy sobie wyjaśnić wszystko, chciałem jej wyznać moje prawdziwe uczucia wobec niej, nawet gdyby miała tego nie odwzajemnić. Droga szybko minęła, byłem blisko tego adresu. Okolica wyglądała na niezamieszkałą, dlatego pewnie jej ojciec wybrał takie miejsce. Naprzeciw mnie jechały radiowozy policji. Szybcy są. Zaparkowałem obok ogromnego budynku. Wyglądał jak budynek na zloty taniej bostońskiej mafii. Wysiadłem z samochodu kierując się w kierunku Harrisona.

- Wchodzimy? - zapytałem.

- My? Ty zostajesz. - wyciągał broń.

- Błagam, muszę być tam. - zacząłem prosić mężczyznę. - Ona wiele dla mnie znaczy.

- Trzymasz się z tyłu z Evansem. Panowie wchodzimy. Na ostro.

Harrison i kilku mężczyzn weszło do domu robiąc zamieszanie. Dlaczego to tyle trwa? Gdzie jest Sophie? Najlepiej bym poleciał i sprawdził te pomieszczenia, zabijając każdego kto mi stanie na drodze.

- Zostajemy tutaj. Oni idą sprawdzić resztę. - powiedział oficer stojący obok mnie.

- Żartujesz sobie? - popatrzyłem na jego twarz próbując uświadomić sobie, że on naprawdę żartuje.

- Procedury, a i tak wystarczająco je naciągliśmy. Znajdą ją.

Stałem wpatrując się w twarze zatrzymanych na dole chłopaków. Zakładam, że są nie wiele starsi ode mnie. Sekundy stawały się minutami, a ja chciałem ją tylko trzymać w swoich ramionach.

- Davies. Szybko. - usłyszałem swoje nazwisko, a nogi same pognały w kierunku schodów.

Wbiegłem do pomieszczenia, w którym widziałem oficerów. Widok, który tam zobaczyłem, wzniecił jeszcze większą nienawiść do jej ojca.

Sophie leżała na brudnej, zimnej podłodze w samej bieliźnie. Jej ojciec był skuty kajdankami przez policjantów. Zamierzał zrobić to własnej córce? Podbiegłem do dziewczyny łapiąc ją ramiona. Nie była niczego świadoma. Ten skurwiel musiał jej coś podać.

- Ledwo oddycha. Wzywajcie karetkę.

- Sophie, gwiazdko. Obudź się. Nie możesz mnie teraz zostawić. Nie teraz. Musisz żyć dla mnie. Dla nas. Skarbie, proszę. Obiecuję, że nic Ci się już nie stanie. - byłem na skraju wytrzymania.

Ona musi żyć. Jest moim sensem. Jest powodem, dla którego wstaję rano. Jest powodem zakończenia mojego uzależnienia. Bo dla niej spaliłbym nawet piekło, gdyby tego zapragnęła.

- Tracimy ją, szybko. - powiedział ratownik medyczny, którego nawet nie zauważyłem. - Odsuń się chłopaku, pomożemy jej. - ostatnie słowa skierował do mnie.

- Wyprowadźcie go. - Harrison wskazał na jej ojca.

- Kiedyś to dokończę. - śmiał się prosto w moje oczy.

Nie dziś. Nie jutro. Ale sprawię by cierpiał bardziej niż Sophie.

- Wynosimy ją. Odsuńcie się. - wynosili dziewczynę na noszach.

Szedłem za nimi, błagając by ona to przeżyła.
Gdy byliśmy obok karetki, miałem zamiar jechać z nimi, ale los nie był mi przychylny.

- Nie możesz jechać z nami. Nie jesteś z rodziny. VA Boston Healthcare System. Jedź tam za nami.
- powiedział szybko ratownik zamykając mi drzwi do pojazdu przed nosem.

Pobiegłem w kierunku samochodu, by od razu ruszyć, ale wcześniej napotkałem przeszywający mnie wzrok oficera Harrisona. No tak, on nie wie skąd ten adres.

- Ten adres... - przerwał mi mężczyzna.

- Wymyślę skąd mamy adres. Nie chce Ci robić problemów ten jeden jedyny raz. Walcz o to dziewczynę. Walcz o wasza miłość. A teraz jedź. - zszokowały mnie jego słowa, ale postąpiłem tak jak kazał.

Wsiadłem do auta, kierując się w stronę odjeżdżającej karetki.

Closed door to happiness [ZAWIESZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz