Rozdział 12

14 3 0
                                    

     Cała reszta tego dnia została przeznaczona na "sprzątanie" po bitwie. Grzebano ciała (ku uldze Jima, również i te, noszące odmienne barwy), czyszczono oręż, zabierano co bardziej wartościowe rzeczy z namiotów, jeszcze niedawno należących do rodaków chłopaka i zajmowano się rannymi. Jim wyraził chęć pomocy poszkodowanym co, przydzieliwszy czuwającego nad jego poczynaniami strażnika, przyjęto z uznaniem.

     Pracując, czas mijał dość szybko. Trudno było jednoznacznie wskazać dokładny moment, w którym to zaszło słońce, ustępując pola gwiazdom. To jednak nie oznaczało końca pracy. Jim oraz dwóch innych medyków, którzy przybyli z tą armią, mieli jeszcze nieco pracy.

     Nie rozmawiali. Nie z Jimem. Znaczna część tych wszystkich ludzi traktowała go nadwyraz nieufnie, zupełnie jak gdyby był szpiegiem, czy nawet mordercą, wysłanym, aby ich pokonać w nieuczciwy i pozbawiony honoru sposób. Inni, spoglądali na niego z pogardą; patrzyli, jak na kogoś, kto na ma pojęciu o niczym i jest każdemu z nich winien coś, czego nie mógłby spłacić do końca swych dni. Poza tym, parę pozostałych osób zwyczajnie postrzegali go jako powietrze. Chyba tylko bratanek obcego króla miał dlań dość przychylne podejście, bowiem zawdzięczał mu życie. Zapewne gdyby nie on, Jim już leżałby martwy. Przynajmniej dobrze, że ci ludzie szanowali rozkaz władcy. Czemu się jednak dziwić? Czy wygraliby minioną potyczkę, gdyby nie potrafili słuchać poleceń i stosować się do nich? Odpowiedź nie była trudna. Znał ją nawet on. Nawet chłopak, który być może nie potrafiłby dobrze trzymać miecza, o walce już nawet nie wspominając. Nie była trudna; składało się na nią tylko jedno, krótkie słowo. Nie.

     - Kończymy na dziś - oznajmił w końcu jeden z lekarzy, obmywając swoje ręce w przyszykowanej uprzednio miseczce.

     Jim posłał mu zdezorientowane spojrzenie. Akurat skończył zajmować się jednym z rannych. Pospiesznie omiótł wzorkiem swoje otoczenie. Rzeczywiście, nie po zostawało już nic do zrobienia. Uświadomił sobie, że to właśnie on skończył pracę jako ostatni, a pozostali czekali na niego przez moment.

     Zalała go fala zmęczenia, jak zawsze, gdy przestawał się koncentrować nad jakimś ważnym zajęciem. Już uprzednio ziewał, a teraz, powieki zaczęły mu już samoistnie opadać.Skinął głową, dając do zrozumienia, że przyjmuje do wiadomości usłyszaną informację.

     - A... gdzie mogę spać? - Zapytał po chwili. Szczerze wątpił, aby pozwolono mu wrócić do jego własnego namiotu, który znajdował się jednak dość daleko, zwłaszcza idąc pieszo ze zranioną nogą. Poza tym, podejrzewał, iż ci ludzie mogli zniszczyć, złupić lub spalić drugie obozowisko. Gdzie więc miał się podziać?

     Jeden z mężczyzn odwrócił się bezpośrednio do niego. Dokładnie omiótł go wzorkiem od stóp do głów, a następne zerknął na swego towarzysza, nawiązując zarazem kontakt wzrokowy.

     - Chyba znajdzie się trochę miejsca gdzieś koło służby - odezwał się w końcu. Nie zdawał się być zbyt niechętnie ani przychylnie nastawiony względem chłopaka. Odnosił się raczej dość obojętnie, jakby udzielał zwyczajnych objaśnień osobie, która niczym nie wyróżnia się że sporego tłumu.

     Jim skinął głową. Niedługo po tym - nie licząc licznym rannych - został niemalże zupełnie sam w tym namiocie. Towarzyszył mu wyłącznie strażnik, przydzielony, aby go pilnować, który ewidentnie nie był szczególnie usatysfakcjonowany tym zadaniem; właściwie, jego powieki stopniowo opadały, za każdym razem na coraz to dłuższe momenty.


     Chłopak uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, gdzie znajduje się służba. Popatrzył więc na gwardzistę, który wciąż jakimś cudem nie spał i postanowił zadać pytanie.

     - Gdzie śpi służba?

     - Co? - Mruknął strażnik, kilka razy mrugając oczami, żeby odgonić od siebie zmęczenie.

     - Gdzie śpi służba? - Zapytał ponownie Jim.

Poza zasięgiem zasadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz