Jim nieraz wstawał niezwykle wcześnie, mimo że i lubił leżeć rano na łóżku przed ostatecznym podniesieniem się na nogi - zdarzało się to właściwie przez większość dni. Był więc naprawdę wielce zaskoczony, gdy trudno było mu zaakceptować fakt, iż Rose zbudziła go nieco przed nadejściem świtu, kiedy to służba zaczynała wykonywać obowiązki, aby posiłek dla gwardzistów był gotowy niemalże wraz z rozpoczęciem się dnia oraz żeby wyrobić się że wszystkimi zajęciami - w tym również że złożeniem namiotów. Trzeba było przyznać, że dziś jedzenia przygotowano trochę mniej. Mniej, niż w poprzednich dniach. Nie trzeba było już tyle...
Zaoszczędzony czas można było spożytkować na zwijanie części namiotów - tych, które należały do tamtych ludzi. Do ludzi, którzy mieli już nie wrócić.
- Pójdę do lecznicy - powiedział chłopak, widząc, że kobieta, która zapewniła mu miejsce do spania, zaczyna się zajmować przyszykowywaniem jakiegoś jedzenia.
- Tylko wróć, nim żołnierze obudzą się na dobre. Jak będziesz wcześnie, dostaniesz najlepsze - obdarzyła go ciepłym uśmiechem.
- Postaram się - powiedział, odwzajemniając ten życzliwy gest. A jednak, sam w to nie do końca wierzył. Wiedział, że ci, którzy pracują w lecznicy, bez względu na to, czy jest to przeznaczony do tego budynek, czy też prowizorycznie przyszykowane miejsce, stworzone z dużego namiotu, to zawsze wszystko się przedłuża. Tacy ludzie wszelkie posiłki jadali zimne. Najlepsze fragmenty zawsze przeznaczone były dla tych, którzy nic nie robili, bowiem mogli oni najszybciej zjawić się na miejscu, nie będąc zatrzymanym przez żadne zajęcie.
Jim dość sprawnie dotarł do lecznicy. Zauważył, że był tam już jeden z lekarzy.
- Dzień dobry! - Powiedział chłopak, przekraczając próg drzwi. Tym samym, natychmiast skupił na sobie uwagę mężczyzny.
- Dzień dobry - odpowiedział tamten, wyglądając na nieco zaskoczonego. Trudno jednak było stwierdzić, z czego to zamyślenie wynikało: z przywitania, wyrwania z zamyślenia lub skupienia, czy też może z samego pojawienia się tu. To jednak nie była istotna kwestia, więc Jim postanowił, że nie musi jej poruszać.
- Co mógłby zrobić? - Zapytał przybyły, zamiast tego, powoli przemierzając wzrokiem rzędy łóżek. Było tu dużo pracy. Mógłby podejść do naprawdę wielu rannych, jednakże nie chciał mieszać szyków innym, którzy tu pracowali. Raczej każdy w tej profesji miał swój przyjęty lub wypracowany styl działania i (co wiedział choćby z własnego doświadczenia) nikt nie lubił, gdy ktoś w niego ingerował.
- Zmień opatrunki tamtych, jeśli możesz - odparł lekarz, wskazując na konkretne osoby. - No i jeśli to jest naprawdę potrzebne - dodał, nie chcąc pozostawiać chłopakowi jakichkolwiek wątpliwości.- Oczywiście - zapewnił chłopak i natychmiast zabrał się do pracy.
Przez moment działali w milczeniu. Każdy zajmować się innym rannym, a przebudzeni pacjenci nie byli dość skorzy do prowadzenia konwersacji - być może ze względu na wyczerpanie.
- Nie spodziewałem się, że tu przyjdziesz - wyznał w końcu lekarz, podnosząc wzrok znad rannego, którym się akurat znajdował.
Jim automatycznie zerknął w stronę mówiącego. Ich spojrzenia na moment się spotkały, lecz po chwili, obaj znów bacznie przyglądali się swoim pacjentom.
- To mój obowiązek - odpowiedział po prostu Jim, krótko wzruszając ramionami.
- Nieprawda - usłyszał. - Twoim obowiązkiem była pomoc innym ludziom. Nie musisz zajmować się moimi pobratymcami.
Młody medyk po części sam nie wiedział, czym to jest spowodowane, ale poczuł jakieś dziwne ukłucie w klatce piersiowej. Jakby jednocześnie robił najlepszą i najgorszą rzecz na świecie.
CZYTASZ
Poza zasięgiem zasad
AventuraMłody chłopak o imieniu Jim, którego celem jest pomoc poszkodowanym, staje w obliczu zagrożenia od strony wrogich państw. Nie pojmuje powodu prowadzenia wojen. Nie może zrozumieć, dlaczego wciąż dochodzi do tak licznych starć. Mimo to los chciał, ab...