Jim pożyczył dość sporych rozmiarów moździerz z lecznicy. Wsypał tam kawałki uprzednio pokruszonych przez siebie liści - zarówno tych najbardziej suchych, jak i tych, które były świeższe od innych. Wiedział, że w takim układzie najlepiej się mieszały i tworzyły najlepszą formę, co było w jego mniemaniu dość dziwaczną zależnością, ale nie kwestionował takowej metody, póki działała.
Dodał wody. Całkowicie zalał nią rozdrobnione brązowo-zielone kawałeczki, a następnie odstawił. Owszem, zaczął niemalże od razu, ale wciąż pozostawały elementy, których bez względu na wszystko nie potrafił w żaden sposób przyspieszyć. Musiał poczekać, więc czekał.Postanowił, że w międzyczasie uda się do królewny. Należałoby niebawem zmienić okłady, które miały uśmierzyć gorączkę. Były to dość mocno pozwijane ręczniki, dobrze namoczone w chłodnej wodzie.
Naszykował nowe okłady. Włożył je do niezbyt głębokiej miseczki, a następnie ruszył do tego wielkiego pokoju, w którym to leżała córka króla. Straż go przepuściła. Nie nastąpiła zmiana warty od czasu, gdy ostatnio tu był.
Cicho wszedł do pomieszczenia. Zobaczył jak zmęczone, niebieskie oczy wpatrują się w niego. Królewna już nie spała.
Nie bardzo wiedział, co powinien ze sobą zrobić w takim układzie, więc niepewnie się skłonił.Dziewczyna rozchyliła wargi, aby coś powiedzieć, a jednak z jej wyschniętych i zszarganych chorobą ust nie wydobył się żaden dźwięk prócz jakiegoś słabego pomruku.
- Przyszedłem, żeby ci pomóc... wasza wysokość - oznajmił chłopak. Przez moment zawahał się przed tym zatytułowaniem. Doskonale wiedział, że każdy członek królewskiej rodziny powinien być w jakiś sposób wyróżniony, aczkolwiek tak naprawdę pierwszy raz w życiu był na jakimkolwiek królewskim dworze. Nie znał obyczajów, które rządziły takim światem. Bał się, że przydzieli jakiś zły zwrot, więc postanowił wybrać formę, która zdawała mu się najbardziej pośrednia i uniwersalna.
Właściwie, nie był do końca pewien, czy królewna do końca wie, co się dzieje wokół niej. Zdawał sobie sprawę z faktu, iż może jest umysł jest nieco przyćmiony. Albo nawet dość mocno... Była poważnie chora. To musiało się już długo ciągnąć. Z każdym dniem było tylko gorzej. Oczami wyobraźni widział zatroskaną twarz króla. Gdzieś w podświadomości słyszał przepraszające głosy lekarzy tłumaczące, że niestety to jest ciężki przypadek. Że nie można jej pomóc...
Bzdury. Można było jeszcze wszystko. Póki serce wciąż wybijało rytm - nawet jeśli odrobinę zbyt wolny - należało pracować nad zdrowiem i życiem danej osoby. Na tym właśnie polegała ta profesja. Ta walka zaczynała się, gdy było pozornie spokojnie. Tutaj nie było remisów. Nie w takich sytuacjach. Nie było ucieczek ani traktatów. Nie było powiązań politycznych lub wpływów. Były tylko dwie, doskonale określone strony. Śmierć i życie, między którymi krążył medycy, chcąc przeciągnąć jak najwięcej osób do siebie - na stronę tych, którzy jeszcze stąpają po ziemi.
Jim zmienił okłady. Królewna jednak zachowywała jakaś świadomość i obeznanie w tym, co się działo. Zdobyła się na słaby uśmiech. To zdecydowanie nie był grymas. Prawdziwy uśmiech. A słyszał, że nie uśmiechała się już przez długi czas...
- Podam ci niedługo silne lekarstwa. Wcześniej, przyniosę przegotowaną wodę z ziołami. Dobrze ci to zrobi. Z pewnością pomoże na gardło. Wiem, że musi bardzo boleć - powiedział.Leciutko kiwnęła głową. Nie wiedział, czy chce mu powiedzieć, że się zgadza, że mu dziękuje lub może po prostu przyjmuje to do wiadomości.
Ruszył w stronę drzwi. Już miał wyjść, gdy zatrzymał się. Trzymał rękę na klamce, a jednak, odwrócił się jeszcze, czując na sobie wzrok chorej. Wciąż lekko się do niego uśmiechała, mimo że jej oczy były zmęczone, a twarz wciąż miała dość nienaturalną barwę. Odwzajemnił ten drobny gest. Dopiero po tym wyszedł. Tylko uśmiech, a jednak, poczuł, że zrobił naprawdę wiele. Teraz, niosąc już zupełnie ciepłe ręczniki, stanowiące poprzedni okład, zdał sobie sprawę, że wciąż się uśmiecha. I pomyślał, że idzie mu dość dobrze. Naprawdę dobrze.- - - - - - - -
Ziołową wodę zaniósł królewnie już jakiś czas temu. Chwilę przy niej posiedział i zorientował się, że póki co, nie może zrobić wiele więcej. Tylko czekać, aż saceridyna w końcu będzie gotowa. Z czego widział, nastąpi to dopiero w nocy. Czyli już się zaczynało... Z trudniejszymi przypadkami prawie zawsze wiązała się bezsenność lekarzy. On osobiście i tak dotychczas nie doznawał tego tak mocno, jak niektórzy... jak większość. W ojczyźnie, starano się nie odwodzić go całkowicie od snu, bowiem był jeszcze dzieckiem - zwłaszcza Naomos przykuwał do tego wielką wagę - ale tu... Tutaj jego zdrowie wcale nie było takie ważne. Ludzie się nim nie przejmowali w takiej mierze. Bo po co? Ważne, żeby wykonywał swoje zadania. Nic ponad to.
Wciąż jeszcze był dzień. Gdyby był w ojczyźnie, zapewne przeszedłby się trochę po mieście lub najzwyczajniej w świecie zająłby się innymi, jednakże był w zupełnie innym miejscu. Nie dość, iż dziwacznie na niego patrzono, gdy tylko zabierał się do pomocy innym, bo twierdzono, iż jedna tak ważna rola jest wystarczająca dla jednej osoby, to jeszcze szczerze wątpił, aby pozwolono mu beztrosko przechadzać się po otoczeniu.
Właściwie, nie miał gdzie się podziać. Tutaj już nie było jego własnego pokoju. Tu nie miał miejsca, w którym mógł posiedzieć. Tu nie miał domu...
Udał się do lecznicy. Zdawało mu się to najlepszą z opcji. Nic innego mu nie przyszło do głowy. I tak miał tam, na zapleczu, pozostawione naczynie, w którym szykował saceridynę.Idąc przez zamkowe korytarze, zorientował się, że wciąż nie może się nadziwić takiej formie przybudówki. Oczekiwał, jakby za następnymi drzwiami miał przejść przez kawałek drogi na dworze. Ale nie przechodził. Cały czas był w pomieszczeniu zamkniętym.
Gdy przybył na miejsce, nie został powitany zbyt ciepło.
- To tyle z tej twojej pracy? -Zapytał go lekarz, z którym dane już mu było uprzednio rozmawiać.
- Muszę poczekać, aż lekarstwo się zrobi - odparł Jim.|
- "Się zrobi?" - Parsknął mężczyzna. - Myślałem, że to ty to zrobisz - położył wyraźny nacisk na osobę.
- Zrobiłem - zaprzeczył chłopak. - A właściwe, robię. Tylko muszę poczekać. Wszystko się musi dobrze wymieszać.
- Poczekać... - mruknął lekarz. - Jeśli chciałeś po prostu zachować się przy życiu, mogłeś wymyślić jakiś sposób, który nie przewidywałby łudzenia królewny oraz całego jej otoczenia.
- Nikogo nie łudzę - odparował Jim, zakładając ręce na ramiona.
- Nawet siebie? - Zapytał medyk.
Jim zacisnął zęby. Nie chciał powiedzieć czegoś, czego później żałowałby, chociaż miał ku temu naprawdę wielką chęć.
- Czy mogę chwilę pobyć w lecznicy? - Zapytał zamiast tego, wkładając pewien wysiłek, aby zabrzmiało to w miarę przyzwoicie, a nie zupełnie wrogo.
Jego rozmówca nieznacznie zmarszczył brwi. Przez moment milczał, ale po chwili się odezwał, leciutko się uśmiechając. Wiedział, że wygrał. Chłopak nie miał kontrargumentu na jego poprzednie słowa.
- Możesz, póki nie będziesz się mieszał do mojej pracy - oświadczył. - Najlepiej, żebyś siedział w sali obok - znacząco wskazał ruchem ręki na pomieszczenie, któro znajdowało się nieco dalej. Przeznaczone było tylko dla personelu tego miejsca. Właśnie tam Jim pozostawił lekarstwo.
- O nic więcej nie proszę - odparł chłopak. A następnie odwrócił się z zamiarem odejścia. Jednak, nim się oddalił, coś go wewnętrznie uderzyło. Na powrót się odwrócił. - Dziękuję - powiedział. Bo czuł, że tak trzeba. Wiedział, że nie miałby gdzie się podziać, gdyby ten człowiek się nie zgodził. Jim był mu coś winien, nawet jeśli był to tylko ten jeden wyraz.
Odpowiedziało mu lekkie skinienie głowy, jakby lekarz chciał go zapewnić, że nie ma za co dziękować; że to nic takiego. Jakby stał się odrobinę innym człowiekiem.
Chłopak znalazł się na zapleczu. Prócz niego, był tam obecnie tylko jeden człowiek, który obecnie drzemał. Postanowił więc go nie budzić.
Zajrzał do naczynka, w którym trzymał niedokończoną saceridynę. Z zadowoleniem stwierdził, iż ta substancja jest już nieco bardziej gęsta, taka jaką być powinna. Nie pomylił się. Zrobił wszystko dobrze. W nocy to już będzie gotowe, bez wątpliwości.
Nie mając tymczasowo zbyt wiele do zrobienia, Jim usiadł. Choć ogólnie uważał, iż to miejsce jest nieco gorsze, bez wahania musiał przyznać, iż tutejsi lekarze wpadli na niezwykle przydatny i chwalebny pomysł. Umieścili fotele dla personelu. Chłopak właśnie opadł na jeden z nich, czemu towarzyszyło westchnienie ulgi. Właściwie, nie do końca wiedział, czemu wyrwało mu się ono. Nie był bardzo zmęczony... Niekiedy robił więcej. Znacznie więcej.
Pacjenci za ścianą byli naprawdę spokojni. Wokół panowała cisza. To miejsce wybrano dobrze jako przystań do odpoczynku.
Jim wtulił się w oparcie. W międzyczasie, mężczyzna, który dotąd drzemał, wyszedł. Młody medyk został sam. Zdjął więc buty i podciągnął nogi na siedzisko tego wygodnego mebla. Lekko obrócił się, znajdując się tym samym w bardzo wygodnej pozycji. Nie minęło dużo czasu, gdy powieki zaczęły mi się zamykać. Wkrótce zasnął.- - - - - - - -
Gdy chłopak obudził się, wokół było ciemno. Zamrugał oczami ze zdziwienia. Wstał z fotela, lecz zorientował się, że wokół zrobiło się dość chłodno. Usiłował znaleźć buty, lecz nie potrafił. Jego wzrok szybko się dostosował do oświetlenia - bądź, dokładniej mówiąc, jego braku - otoczenia. Butów tu po prostu nie było.
Westchnął. Posadzka była zimna, lecz nie dostrzegał żadnego sposobu, aby temu zaradzić.Bez trudu znalazł pozostawione przez siebie naczynko z saceridyną. Na jego szczęście, nikt tego nie zabrał. Ponadto, w pobliżu stał także dzbanek z czystą wodą, którego chłopak używał za dnia, za pozwoleniem urzędujących tu osób.
Jim wziął obie te rzeczy i ruszył w stronę komnaty królewny. Tutaj, między łóżkami, paliło się kilka lamp oliwnych. W oknach połyskiwała przytulna i ciepła łuna tych niedużych świeczek.Chłopak wyszedł na korytarz. Tak jak uprzednio był dość sceptycznie nastawiony do rozwiązania przewidującego wbudowanie lecznicy w zamek, tak też teraz dziękował w duchu pomysłodawcom tego przedsięwzięcia.
Na korytarzu było już nieco inaczej; regularnie paliły się już standardowe pochodnie. Co ciemniejsze miejsca pozostawione zostały wyłącznie między niektórymi korytarzami oraz przy mniej znaczących drzwiach.
Chłopak pamiętał drogę do właściwego pomieszczenia. Szedł więc z opakowaniem, lecz zarazem dość szybko. Przynajmniej do czasu.
- Hej! Kim jesteś?! Co tu robisz?! - Jim zatrzymał się na wpół kroku i odwrócił się przez ramię. Nie dostrzegł mówiącego, jako że tkwił on w ciemności; zapewne w doskonale znanym miejscu w jednej z odnóg tego korytarza. Jedyną oznakę, że tam był, stanowił człekokształtny cień, ledwie widoczny na przeciwległej do niego ścianie. Chłopak akurat stał zaraz obok pochodni, więc niewątpliwie aż nad wyraz wyraźnie ukazywał się wszystkim, którzy tylko zechcieliby nań spojrzeć.
- Jestem Jim. Medyk zza granicy. Król przydzielił mnie, abym uleczył jego szlachetną córkę, więc właśnie do niej zmierzam - wyjaśnił młodzieniec, zgodnie z prawdą (może poza fragmentem dotyczącym jego profesji, jako że formalnie zawsze był tylko nowicjuszem).
- Bzdury! Nasi najlepsi lekarze zawiedli! Jakiś obcy kundel na pewno nie zdobyłby zaufania władcy! - W korytarzu rozległ się odgłos jego kroków. Choć ów mężczyzna nosił lekkie skórzane obuwie, zapewne przeznaczone do jazdy konnej, charakterystyczny dźwięk rozbrzmiał dość wyraźnie; jakby coś metalowego zostało gdzieś przesunięte, bądź skądś wysunięte. Gdy się zbliżył, stało się jasne, że w ręku dzierży miecz, a oprócz tego, ubrany jest w zbroję. Nie byle jaką, bowiem rycerską. Musiał być dobrym szermierzem oraz lojalnym człowiekiem (lub po prostu wywozić się ze znaczącego rodu), jako że twarz miał zadziwiające młodą jak na pełnioną przez siebie rolę.
- To się go o to zapytaj - mruknął brązowowłosy.
- Trochę szacunku - ton głosu rycerza stał się bardziej stanowczy i ostry.
- Ja tylko wykonuję swoją pracę - Jim wzruszył ramionami. - Chyba nie powinienem łamać rozkazu.
- Wiesz co? Mam gdzieś te twoje pyskówki. Idę z tobą. Upewnię się, czy rzeczywiście jesteś
medykiem.
- Noc jeszcze długa - powiedział Jim, chociaż w rzeczywistości nie miał ku temu pewności. Nie dostał jednak żadnego upomnienia; nie został poprawiony, więc właśnie wspaniałomyślnie upewnił się, iż jednak trafnie założył. Miał rację. - Możnaby pospać. Ale skoro wolisz sterczeć ze mną nad królewną przez kilka godzin, to proszę bardzo.
Ręka gwardzisty nieco zacisnęła się na rękojeści broni. Rycerz wciąż mierzył chłodnym spojrzeniem swego rozmówcę. Nie wierzył w jego dobre intencje.
- Wolę pilnować bezpieczeństwa królewny - oświadczył.
- Nie ośmielę się kwestionować tej decyzji - powiedział Jim. Zaraz po tym, jak gdyby nigdy nic, ponowił drogę do komnaty córki monarchy.
- Wypatroszę cię jak śledzia, jeśli choć pomyślisz o zagrożeniu jej - zagroził wojownik.
- To śledzie się patroszy? - Spytał Jim, unosząc brew.
- Mam to gdzieś. Ludzie mogą je sobie nawet skórować - warknął rycerz. - Ale jak tylko zrobisz jeden podejrzany ruch, to pomarzysz, żeby być takim śledziem. Jeden.
- Dobrze - powiedział chłopak, zachowując względny spokój. - Właściwie, to nawet lepiej, że nie będę szedł sam.
- Lepiej? - Prychnął rycerz. - Już się boisz?- Nie - powiedział Jim tonem, jakby dziwił się, że tak absurdalne pytanie w ogóle zostało zadane. - Lepiej, ponieważ będę miał dowód, że jestem lekarzem - wyraźnie zaakcentował jestem. Trochę szkoda, że powiedział to w takich okolicznościach. Szkoda, że słyszał to tylko ten jeden człowiek poza nim samym. Szkoda, że nie było tu Naomosa... - I to naprawdę dobrym - dodał, będąc znów będąc w drodze na miejsce swej własnej walki. Walki nie o śmierć, a o życie.
CZYTASZ
Poza zasięgiem zasad
AdventureMłody chłopak o imieniu Jim, którego celem jest pomoc poszkodowanym, staje w obliczu zagrożenia od strony wrogich państw. Nie pojmuje powodu prowadzenia wojen. Nie może zrozumieć, dlaczego wciąż dochodzi do tak licznych starć. Mimo to los chciał, ab...