Rozdział 23

8 2 0
                                    

     Słońce w porcie zdawało się wschodzić wcześniej. Być może dlatego, że promienie doskonale odbijały się w czystej tafli wody. Możliwe też, że było to spowodowane jakimś zupełnie innym czynnikiem. Jim tego dokładnie nie wiedział. Zdawał sobie natomiast sprawę z faktu, że statek, który lekko kołysze się na wodzie nieopodal, zabierze go gdzieś daleko stąd. Póki co, dostał pozwolenie, aby pozostać na stałym lądzie. Woda mu się znudziła już uprzednio. Tak więc, obecnie trwał, opierając się o beczkę z solonym mięsem, która miała zostać wtoczona na pokład jako jedna z ostatnich rzeczy.

     Do młodego medyka zbliżył się ten mężczyzna, który za niego zapłacił. Ten lekarz.

     - Pogoda nam nie dopisuje - powiedział, wskazując na szare niebo, któro pokrywały niezliczone chmury. Właściwie, niemożliwym było wyodrębnienie pięknego, błękitnego kawałka.

     - Bywało gorzej - odparł Jim. Wyciągnął przed siebie otwartą dłoń. Robił tak zawsze, gdy chciał sprawdzić, czy nie pada deszcz, gdy pogoda była wątpliwa. Jednakże, choć powietrze było ewidentnie wilgotne, na jego rękę nie spadła ani kropla, albo raczej, ani śnieżynka, bowiem ostatnio jedynym opadem atmosferycznym był wyłącznie ten przeklęty biały puch. Przynajmniej w tym miejscu.

     - Może przejdzie bokiem.

     - Chociaż się stąd wyniesiemy - Jim westchnął głęboko powiedziawszy to. Jednocześnie bardzo chciał wyjechać i zostać. Ostatnio wszystko się niezwykle pokomplikowało i wcale nie chodziło tu o pogodę. Nie chciał zostać w miejscu, w którym królewna darzy go uczuciem zagrażającym jego życiu oraz nieodwzajemnionym. Ale z drugiej strony... Jakaś jego cząstka domagała się wyjaśnienia tej sytuacji. Przecież właśnie zaczęli go doceniać... Udało mu się osiągnąć coś wielkiego - i to samemu - lecz to już miało być nieważne, bowiem miał stąd po prostu wybyć.

     - Będzie dobrze - zapewnił lekarz, posyłając rozmówcy lekki, aczkolwiek zarazem bardzo przyjazny, uśmiech.

     Jim w odpowiedzi skinął głową. Nie udzielił werbalnej odpowiedzi. Był na to zbytnio zamyślony. Zbytnio niepewny.

     - Możemy już wtaczać te beczki? - Ich krótką wymianę zdań przerwał krzyk jednego z załogantów, który to koordynował ładowanie towarów na statek. Jim nie znał się zbytnio na pozycjach poszczególnych osób na statku, jednakże był niemalże pewien, iż nie był on kapitanem, zwłaszcza, że człowiek, który na takowego wyglądał rozmawiał obecnie z jakimś pomniejszym dowódcą tutejszej armii; zdawało się, że się doskonale dogadują, więc być może znali się już wcześniej, jednakże trudno byłoby za to poręczyć.

     - Tak, oczywiście - powiedział lekarz.

     Jim odepchnął się od drewnianego ładunku, o który opierał się już przez pewien czas.
- Czy lecznica w tamtym miejscu jest duża? - Zapytał Jim, nie mogąc się powstrzymać.
     - Słucham? - Zapytał mężczyzna, który najwyraźniej nie spodziewał się jakiegokolwiek pytania zadanego tak nagle. Dopiero teraz Jim usłyszał u niego lekki akcent. Wcześniej nie zdawał sobie sprawę z faktu, że ten człowiek posługuje się codziennie jakąś mową wschodnią, bowiem właśnie w tamtym kierunku tak charakterystycznie zbytnio zmiękczano pewne spółgłoski, o ile się nie mylił. Niektórzy żartowali, że takowy zabieg jest też spotykany na "bardzo mocno dalekim zachodzie", ale to był żart, którego Jim nie rozumiał.

     - Czy lecznica tam, gdzie płyniemy, jest duża? - Powtórzył pytanie chłopak, tym razem troszkę je doprecyzowując na wypadek gdyby to właśnie skrót myślowy był powodem, dla którego nie dostał odpowiedzi od razu.

     - Bywają większe. Jest rozmiarem porównywalna do tej - odparł lekarz, wskazując ręką w stronę, w której znajdowało się tutejsze miejsce pracy medyków, nawet jeśli nie dało się go stąd dostrzec. - Chociaż przyznam, że mamy trochę więcej medykamentów.

     Chłopak z aprobatą pokiwał głową. Brakowało tu pary rzeczy, których to niedoboru na szczęście może nie być tam, gdzie się znajdzie.

     Jim doskonale wiedział, że niebawem będą wchodzić na pokład, aby znów doświadczyć nużącej podróży morskiej. Zdecydowanie nie dla niego były takie rozrywki. Może gdyby dłużej posiedział na stałym lądzie, nawet mógłby się cieszyć. Lecz nie teraz. Nie tak szybko. Rozejrzał się, aby zapamiętać to miejsce. Pewnie już tu nie wróci, ale nie miał ku temu gwarancji. Zobaczył dzieciaki biegające w pobliżu - jedno z nich poślizgnęło się na śniegu i upadło, ale mimo to, na jego ustach widniał uśmiech; teraz miało nawet więcej amunicji do rzucania w swoich towarzyszy. Obok, jakiś żebrak został właśnie wyprowadzony za mury - gwardziści pchnęli go na ziemię, nie zważając na to, że ten człowiek nie ma wystarczająco grubego ubrania... Że zamarznie. Cóż za przeciwieństwa targały tym miastem... Wysoko urodzone kobiety beztrosko wydawały bajońskie sumy na materiały, które - jak zgadywał Jim, mimo że nie znał się na wartościowości takowych towarów - zdecydowanie nie były tego warte. Z kolei ludzie ledwo wiążący koniec z końcem usiłowali kupić podstawowe towary za zaledwie kilka monet, które być może były kradzione lub omyłkowo opuszczone przez kogoś naprawdę zamożnego - jeśli nie były pozyskane w żaden z powyższych sposobów, z pewnością zostały zarobione wskutek ciężkiej pracy, nieraz ponad siły.

     Nie trafił tak źle... Wiecznie przejmował się tym, że inni mają więcej i żyją lepiej. Lecz on nigdy nie musiał kraść. Nigdy nie bał się, czy dożyje następnego dnia... Prawie nigdy. Ostatnio było ciężko. Cudem wyszedł żywo z tej potyczki. Z rzezi, którą nazywano "chwalebną bitwą". Nie rozumiał wojen. Wiedział, że zapewne nigdy ich do końca nie zrozumie. To godziło w jego święte wartości. To zaprzeczało temu, w co wierzył. Ludzkie życie było ważne - bezcenne, a na wojnach liczyło się to, aby je ukrócić.

     Niespodziewanie, jedno z dzieci, które kręciły się w pobliżu, wbiegło na kamienną drogę w okolicy wody. Jim zmarszczył brwi. Nie powinno tam biegać. Jeszcze nie było "prawdziwych mrozów"- jak to Naomos mawiał na naprawdę skrajne temperatury, gdy to w wolnych chwilach trudno było zobaczyć personel lecznicy w innych miejscach, niż przy kominku. Jim sądził, że tu, gdzie zima zaczęła się wcześniej, są one jeszcze bardziej dotkliwe, niż w jego ojczyźnie. Jednak jakby nie było, wodę już pokrywała niezbyt gruba warstwa lodu. Statki, które tu przypływały, wyposażone zostały w nieduże tarany do rozbijania kry, umieszczone na dziobach. Wytoczony był szeroki na kilkanaście metrów pas wody, prowadzący do widniejącego nieopodal przesmyku, który to miał taką samą szerokość. Obok, lód trwał w stałej formie, ale Jim mógłby się założyć, że nie utrzymałby jeszcze coś więcej, niż ptaki lub inne drobne zwierzątka. Później, gdy zima rozpęta się na całego, można będzie bez obaw jeździć tu konno. Ale nie teraz...

     Dziecko, któro Jim wcześniej dostrzegł, odeszło już od pasa wody. To jednak jeszcze nie przynosiło ulgi. Wciąż był przy lodzie. Cienkim lodzie.

     - Kto jest z tymi dziećmi? - Zapytał młody medyk, nie spuszczając oka z małego chłopca, który wciąż był niebezpiecznie blisko lodu.

     - Z bogatszymi przyszli rodzice, najczęściej matki, lub jacyś inni, dorośli opiekunowie. Niektóre biedniejsze pewnie nie mają opiekunów. Podejrzewam, że wymknęły się z domu lub z sierocińca - odparł lekarz, szczelnie otulając się swoim płaszczem. Ewidentnie nie lubił mrozu. Jego spojrzenie nie odrywało się od statku poza chwilami, w których przemykało, by zobaczyć, czy Jim się zbytnio nie oddala.

     - Ale przecież na tamto dziecko nikt nie uważa! - Zauważył Jim, wskazując na chłopca, którego obserwował już przez moment.

     - Uważa, nie przejmuj się. Zaraz w końcu stąd wypływamy.
To stwierdzenie zapewne było uzasadnione ubiorem dziecka, na które rozmówca młodego medyka zaledwie zerknął. Podszyty futrem, farbowany na czerwono kubraczek był towarem ekskluzywnym. Tylko bardzo zamożni mogli sobie pozwolić na ubranie dziecka - na dodatek będącego w wieku, w którym szybko rosło - w coś takiego.
     Te słowa jednak nie ukoiły obaw, które targały Jimem.- Czy możemy zbliżyć się do brzegu? - Zapytał chłopak.

     - W porządku. Przynajmniej się trochę ruszymy - powiedział lekarz, wzruszając ramionami.Podeszli. Wskutek tego, znaleźli się mniej więcej na granicy kry oraz wody. Parę metrów od tego dziecka w czerwonym kożuszku.

     Największe obawy Jima się ziściły. Dziecko weszło na lód.
- Muszę tam iść! - Powiedział szybko młody medyk, gotów, by popędzić w stronę malca.Lekarz dopiero teraz przyjrzał się zaistniałej sytuacji.

     - Dobrze, chodźmy - powiedział mężczyzna, zdecydowanym głosem.

     Jim pobiegł. Znalazł się równolegle do tego dzieciaka znacznie szybciej.

     - Hej, mały! Wracaj stamtąd! - Krzyknął młody medyk.Tym samym, zwrócił na siebie jego uwagę. Odziany w kubraczek popatrzył na Jima.
     - Sam jesteś mały - odparł po chwili nieuprzejmym, a właściwie, wręcz drwiącym tonem. Jim był od niego zaledwie kilka lat starszy. Te kilka lat to jednak, w oczach Jima, było dużo. Czy on był tępy? Znalazł się na lodzie.
     - Natychmiast ty chodź!
     - Nie rozkazuj mi! - Nadeszła odpowiedź. Żeby ją podkreślić, dzieciak tupnął w lód. Rozległ się dźwięk trzasku. Na biało-niebieskiej, stałej tafli, pojawiły się cieniutkie, białe paseczki wokół tej stopy. Pęknięcia.

Poza zasięgiem zasadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz