Królewna leżała w swojej komnacie. Była w iście królewskim otoczeniu - bogactwo mówiło samo za siebie. Jej pokój był prawie tak duży, jak dom w którym Jim kiedyś mieszkał ze swoim tatą. A przynajmniej tak go pamiętał młody medyk... Lecz choć to mieszkanie było naprawdę nieduże, czuł się tam naprawdę szczęśliwy. Chciałby tam wrócić. Nawet nie pomyślał o tym, że przecież już ktoś zupełnie obcy tam mieszka. Jego myśli nawet nie przemknęły obok faktu, iż zrobiono tam spore przemeblowanie, a ściany przemalowano; że nic już nie wygląda tam tak samo. Nie. On, oczami wyobraźni, widział tylko tamto mieszkanko, w którym żył przez kilka lat. I chciał tam wrócić. Nawet jeśli to miałyby być tak jak wtedy... jak pod koniec. Nawet jeśli miałby po prostu patrzeć wyczekująco na drzwi, czekając, aż stanie w nich tata, wracając z wyprawy wojennej. I gdy o tym pomyślał, jakaś zimna dłoń chwyciła chłopaka za serce. Zorientował się, że może właśnie Naomos i Rithya czekali na niego. A on nie wrócił. Zamiast tego, po prostu przyjechał jakiś człowiek - być może nawet był to Proditius we własnej osobie - i powiedział, że ten, którego wyglądają, już nie przyjedzie. Czemu to tak musi być? Czemu człowiek musi zostawać sam, gdy gdzieś tam są ludzie, których potrzebuje?
Jim popatrzył na królewnę. Była blada. Jej twarz była wykrzywiona w grymasie. Spała, ale sen zdawał się jej nie przynosić ukojenia - wręcz możnaby założyć, że stanowi dlań swego rodzaju wyzwanie. Biedna...
Oprócz standardowego wyposażenia pokoju, przy łóżku postawiony został również nieduży stolik. Był przeznaczony do jednego celu. Postawiono tam najróżniejsze medykamenty, nic ponad to.
Jim powoli zbliżył się do tego łoża. Uważnie przyjrzał się tej gładkiej twarzyczce w tak nie zdrowym kolorze...
- Nie zbudź jej - Ostrzegł chłopaka stojący nieopodal strażnik.
Ten w odpowiedzi najzwyczajniej w świecie skinął głową.
Przypatrzył się rzeczom na stoliku. Z niemałym zdumieniem zorientował się, że niektóre z tych przedmiotów się wykluczają. Nie działały razem. Kto to podawał razem? Przecież to za dużo. Nie pomagały.
- Prawie nic nie chce jeść. Dużo wymiotuje. Jest jej bardzo zimno. Jest blada, jak zresztą widać - poinformowała półgłosem jedna z dam dworu, będąca przyjaciółką chorej.
Po cichu wyszli z komnaty. Jim wspomniał, że chce porozmawiać; omówić stosowane dotąd metody leczenia i dolegliwości. Teraz, gdy już zobaczył, w jak złym stanie jest córka króla, wolał jej nie budzić. Widząc ją, mógł bez wahania stwierdzić, że sen nie przyszedł łatwo, więc wcale nie zamierzał wyciągać z niego tej dziewczyny.
- A podawano jej saceridynę? - Zapytał chłopak. Widywał podobne dolegliwości. Wtedy to właśnie wspomniane przez niego lekarstwo odgrywał kluczową rolę w utrzymaniu pacjenta przy życiu.
- Co takiego? - Zdziwiła się kobieta. Gdy tu szli, wymieniła z nazwy kilka medykamentów, więc zaskoczeniem dla niego było, że nie słyszała o tak istotnym środku.
- Saceridynę - powtórzył, przypuszczając, że po prostu coś źle usłyszała.
- Nigdy nie spotkałam się z podobną nazwą - wyznała. - Może zapytaj o nią w lecznicy - zaproponowała, a on dojrzał w jej oczach zaufanie. To tak bardzo dobrze mu znane spojrzenie, przez które przemawiała nadzieja oraz... desperacja. Tak. To było niczym pochwycenie się ostatniej deski ratunku, bądź próba dosięgnięcia ich, nawet nie patrząc na to, jak daleko by się nie znajdowały. Moment, w którym człowiek gotów był oddać życie bliskiej osoby w ręce nieznajomego, a na dodatek kogoś, kto wciąż jeszcze był dzieckiem, wcale nie był dobrym momentem w życiu. Było źle. Bardzo źle... Ilu specjalistów już musiało gościć na tym dworze? Jak wielu już tu zawiodło? Skoro dostawał to spojrzenie to znaczyło, że zbyt wielu. Może już nie będzie następnego, poza nim. Może nawet wtedy, gdy mu również się nie uda. Ale nie mógł się poddać. Obiecał. Przecież wciąż żyli w świecie, w którym słowo oddane komuś było coś warte... prawda?
Skinął głową.- Tak zrobię - obiecał.
- - - - - - - - Lecznica, co zdawało się Jimowi dość dziwne, była połączona z zamkiem, zupełnie jak gdyby budynek, który zajmowała, wbudowano do królewskich murów. Może i tak właśnie było...Straż w tym (dość wyróżniającym się) korytarzu stała jakoś bardziej z życiem, bardziej bacznie obserwując otoczenie: albo coś było na rzeczy, zważając na miejsce, którego strzegli, albo po prostu niedawno nastąpiła zmiana warty.
Widząc, że Jim idzie wraz ze strażnikami, na dodatek znajomymi, ci gwardziści tylko przywitali się z kolegami po fachu i bez słowa sprzeciwu pozwolili wejść do tego miejsca.
Ta lecznica była zupełnie inna, niż miejsce, w którym Jim właściwie spędził większość swojego życia. Była nieco mniejsza i zarazem bardziej uboga. Zauważył braki pewnych środków. Uczono go, że zawsze mają one być na widoku, aby w razie trudnej sytuacji, móc po nie szybko sięgnąć. A tu ich nie było...
Jego przybycie zwróciło uwagę pracujących tu ludzi. Pomyślał, że to dość dobrze. Ludzie takiej profesji powinni być bystrzy - bez spostrzegawczości ich praca byłaby znacznie utrudniona.
- Co tu robisz? - Zapytał chłopaka jeden z mężczyzn, który zapewne był lekarzem.
- Jestem człowiekiem, który wyleczy królewnę, dlatego powinienem się dowiedzieć, jakie kroki były podejmowane w jej sprawie - odparł Jim bez wahania. Zgubił wątpliwości gdzieś po drodze. Potrzebna mu była czyjaś głęboka i szczera wiara w powodzenie spośród osób związanych z medycyną, a sądził, że jeśli on sam by w siebie nie uwierzył, nikt nie zrobiłby tego za niego, patrząc na tych lejarzy, którzy zdawali się być znudzeni życiem.
- Ty? - Parsknął dorosły. Zaraz po tym, lekceważąco machnął ręką i już miał się odwrócić plecami do przybyłego, gdy ten odezwał się w odpowiedzi.
- Że wam się nie udało, nie znaczy, iż mi również się nie powiedzie - wypalił z żelaznym zdecydowanie wymalowanym na twarzy.
- Nam się prawie udało - mruknął lekarz, ale zarówno w jego głosie, jak i postawie dało się dostrzec pewną zmianę. Jim trafił w sedno. W dumę. - Królewna już byłaby zdrowa, gdyby nikt się do tego nie mieszał. Ale niestety, obcy mieszają się cały czas. I z czego widzę - posłał rozmówcy wymowne spojrzenie, jednocześnie wyraźnie akcentując słowa, jakby chciał się upewnić, że każdy wyraz dotrze do odbiorcy - są coraz bardziej bezczelni.
- Mógłbym się wykłócać o naprawdę wiele rzeczy - przyznał chłopak. - Ale na szali jest ludzie życie. Dlatego muszę wiedzieć, czy podawaliście jej już saceridynę - powiedział, wyjawiając swój prawdziwy cel tej wizyty.
- Saceridynę? - Powtórzył drwiąco mężczyzna. - Te zagraniczne substancje, przez które ludzie wyniszczają sobie organizmy?
Ta opinia znacznie zdziwiła Jima. Przecież to był sprawdzony lek. Naprawdę działał i był rzeczywiście skuteczny, póki widziano, jak go dawkować. Zagrożenie było na tyle małe, że on osobiście doskonale wiedział, jak przyrządza się tą substancję.
- Przecież ona pomaga - Zaprotestował Jim.
- Ciekawe komu. - Mruknął mężczyzna. - Już był czas, że próbowaliśmy jej używać. Nie dość, że to jest strasznie drogie, to jeszcze bardziej szkodzi, niż pomaga.
Oczy chłopaka rozszerzył się nieco. Czemu oni to sprowadzali? Przecież saceridynę się robiło z tych charakterystycznych liści, które widział na targu, a nawet na drzewach. Przecież oni tu mieli serce tej substancji!
- Ale na pewno wiecie, jak to podawać? - Upewnił się młody medyk.
- Kwestionujesz nasze metody? - Mężczyzna zmarszczył brwi. - I co ty możesz wiedzieć? Jesteś dzieciakiem. Brakuje ci wiedzy, umiejętności i, przede wszystkim, doświadczenia - położył wyraźny nacisk na każdą z cech, które wymieniał, aby podkreślić ich rzekomy defekt u Jima.
- Czyli nie wiecie - stwierdził chłopak.
Dojrzał pewną zmianę na twarzy rozmówcy. Złość. Złość i coś jeszcze. Jakby jakiś żal... Bezsilność. Chociaż istniał jeszcze cień szansy, że to było tylko wrażenie.
- A co to za różnica? - Warknął lekarz. - To nie działa. A nawet jeśli działałoby, import tego jest zbyt drogi. Jeszcze jak gdyby to pomagało, byłoby w porządku, ale niestety, nie pomaga. Pomyliłeś się.
Jim zmarszczył brwi.
- Ale czemu chcecie to kupować? - Zapytał, widocznie zdezorientowany.
- Jak to "czemu"? - Mruknął medyk, jak gdyby właśnie usłyszał coś niezwykle niemądrego. - I ty się uważasz za lekarza? Przecież taka cecha leków, że aby je podawać, trzeba je najpierw mieć.
- Nie jestem idiotą - odparł chłopak. - Pytam, dlaczego to sprowadzacie, skoro sami możecie zrobić. Przecież tutaj są całe stosy składników!
- Jakich składników?
CZYTASZ
Poza zasięgiem zasad
AdventureMłody chłopak o imieniu Jim, którego celem jest pomoc poszkodowanym, staje w obliczu zagrożenia od strony wrogich państw. Nie pojmuje powodu prowadzenia wojen. Nie może zrozumieć, dlaczego wciąż dochodzi do tak licznych starć. Mimo to los chciał, ab...