Rozdział 27

10 2 2
                                    

     - Wstawać! - Szorstki i donośny męski głos był niczym bicz. Obudził niewolników, którzy dotychczas spali w piwnicy.

     Jim usiadł. Pierwszą myślą, jaka przyszła mu do głowy, był jeden wyraz. Zimno. Zorientował się, że jego ciało mimowolnie drży. Założył skrzyżował ręce na piersi i potarł dłoni przedramiona, jednakże na niewiele się to zdało.

     - Wstawać! - Rozległo się ponownie, tym razem głośniej. Teraz już nikt nie miał zamkniętych oczu. Ponadto, ci wszyscy ludzie zaczęli dosłownie wstawać, podnosząc się na nogi. Jim zrozumiał, że właśnie tego się od nich oczekuje. Nie zwlekał więc. Również wstał.

     Kilka osób nie zdążyło. Dobrze, że to nie on. Dobrze, że nie był na nich miejscu. Szkoda jednak, że musiało ich to spotkać... Uderzono osoby, które dotąd nie stały, a następnie siłą szarpnięto ich do pionu. Jedna kobieta się przy tym przewróciła. Wartownik już podniósł rękę. Chciał ją uderzyć. Znowu. Przecież dopiero co to zrobił... A teraz zamach był jeszcze większy. Przecież nie może tego zrobić. To podłe.

     Jej drobne, drżące ręce rozpaczliwie zostały wyciągnięte przed siebie. Próba obrony. Zamknęła błyszczące od łez oczy. Zacisnęła suche, spękane usta.

     Jim stał zaledwie dwa metry od niej, może nawet troszkę mniej - nigdy nie był dobry w dokładnym ocenieniu odległości. Nie był taktykiem. Wiedział jednak, że bez problemu zdążyłby ją ochronić. Zasłonić własnym ciałem lub usiłować w jakiś sposób zatrzymać cios, ale... Ale czy było warto? Jak się będzie zastanawiał, nie zdąży.

     Miał jeszcze tylko moment. Ostatnia chwila na podjęcie decyzji. Przecież był lekarzem. Musiał. Musiał to zrobić.

     - Nie! Czekaj! - Krzyknął. Ten głos zdawał mu się obcy. Zbyt obcy. Przecież jego głos jest bardziej melodyjny. Nie jest tak słaby. Tak rozpaczliwy.

     - Czekaj? - Powtórzył mężczyzna. Następnie, zaczął się drwiąco śmiać. - Każesz MI czekać? Ty? A kimże ty jesteś?

     Cała odwaga nagle gdzieś uleciała. Teraz, gdy potrzebował jej najbardziej. Wzrok tego człowieka był skierowany wprost na Jima, podobnie zresztą jak wzrok wszystkich w obecnej sytuacji.

     - Jestem Jim - powiedział, próbując grać twardego. Nie wychodziło mu to zbyt dobrze. Serce waliło mu naprawdę mocno. Aż dziwne, że nikt go jeszcze nie usłyszał. A może słyszeli, tylko nikt nic nie mówił? Cisza była straszna.

     - Czy to jest imię, którego mam się bać? - Zaśmiał się Wartownik.

     - Nie.

     - To dobrze. Doskonale więc. Bo wiedz, że nikt, kto zna ciebie, nie będzie się go bał. Nikt - podczas tej krótkiej przemowy przemierzył dystans, który ich dzielił, mierzący kilka kroków. Teraz był na wyciągnięcie ręki. Mógłby go uderzyć. Zapewne skorzysta z tej okazji...
- Jestem lekarzem. Wszyscy będą czuć respekt. Dlatego też nikt nie będzie się bał - położył widoczny nacisk na ostatnie zdanie. Na moment nawet zdołał spojrzeć rozmówcy w oczy. Lecz moment ten nie trwał tak długo, jak Jim by chciał.

     Mężczyzna zaniósł się długim i głośnym śmiechem. Teraz, ten śmiech zdawał się być naprawdę szczery, inny niż poprzednie relacje na ciekawe wypowiedzi - wówczas to było wymuszone. Sztuczne. Ale nie teraz.

     - Lekarzem? Ty? - Parsknął, po czym znów się śmiał. - I jaki respekt? Przed niewolnikiem?


     - Tak - odparł Jim. To był błąd. Tak wielki błąd... Gdyby tylko się zastanowił przez moment. Gdyby tylko pomyślał, zanim powiedział cokolwiek. Zapewne ten człowiek zostawiłby go w spokoju; może uderzyłby go jeszcze raz. Byłoby po sprawie. Jednakże Jim musiał powiedzieć o słowo za dużo. W innym wypadku, jego honor ucierpiałby na tym. Tak więc, Wartownik chwycił go za ramię i szarpnął w stronę schodów.

Poza zasięgiem zasadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz