Rozdział 31

15 3 4
                                    

- Stały ląd przed nami! - Z bocianiego gniazda rozległo się wołanie.

     Jim, jak na rozkaz, przystąpił do burty. Przyłożył rękę do czoła, aby osłonić twarz przed rażącymi jego oczy promieniami przedpołudniowego słońca. Zmrużył oczy. Jednak mimo usilnych starań, niczego nie dostrzegł.

     - Jestem ślepy - mruknął i nieco wychylił się za burtę. Wciąż jednak niczego nie zobaczył.

     - Nie przyspieszysz statku, jak będziesz się tak wyginał - powiedział kapitan, zbliżając się doń. Chwilę temu oddał ster swojemu zastępcy, a teraz miał się właśnie zabierać za wydawanie poleceń załogantom. - Co najwyżej go opóźnisz, gdy przefikniesz się do wody i będziemy cię wyławiać.

     - Gdy... co zrobię? - Zapytał zdumiony chłopak.

     - Przefikniesz się. Jak wy mówicie na tym waszym zachodzie? - Mężczyzna westchnął, chcąc podkreślić prawdziwą lub udawaną rezygnację względem rodaków Jima i ich, jak to uprzednio osobiście określił "nieżyciowego podejścia do świata". Mimo wszystko wciąż się jednak lekko uśmiechał. Może dlatego, że zbliżali się do celu. Był właśnie blisko domu.
     Jim ponownie odwrócił się ku morzu, aby wypatrywać dalej. Jednakże szybko zdał sobie sprawę, iż wcale nie musi już mrużyć oczu. Dobrze widział szaro-niebieską linię, wyróżniającą się na tle błękitnego nieba i czystej wody o podobnym do niego kolorze.

     - Ląd! - Krzyknął, jakby to było nierzeczywiste aż dotąd, gdy sam to dostrzegł. Zaraz po tym rzucił się pędem do przejścia pod podkład, gdzie obecnie przebywał medyk. Musiał mu powiedzieć.

     Pospiesznie zszedł na dół. Deski na dole krótko skrzypnęły, gdy jego stopy spotkały się z nimi.Chłopak znał drogę do niedużej kajuty, w której przebywał jeden z załogantów, uszkodziwszy sobie rękę podczas pomyłki przy stawiania żagli pewnego wietrznego dnia. Jak mniemał Jim, właśnie tam prawdopodobnie przebywał obecnie lekarz, skoro nie był na pokładzie w tak urokliwy dzień.
     Nie pomylił się. Rzeczywiście, mężczyzna, którego poszukiwał, aktualnie siedział przy poszkodowanym i rozmawiał z nim o czymś, zapewne by poprawić jego samopoczucie oraz sprawić, by ten na jakiś czas zapomniał o bólu.

     - Co tam? - Lekarz zwrócił się do przybyłego, lekko uśmiechając się do niego.

     - Już widać ląd! - Zawołał Jim.

     - Tak jak przewidywaliśmy - odparł spokojnie mężczyzna, okazując tym samym, że to stwierdzenie nie zdumiło go zbytnio.

     - Ale mogliśmy mieć opóźnienie! Albo prąd mógłby nas odpychać! Albo...
     - Spokojnie. I tak jeszcze będziemy płynąć przez kilka godzin - lekarz nieco zahamował jego właśnie rozpoczynający się monolog, unosząc dłoń w geście uciszenia mówiącego.

     - Ale już widzimy cel! Zaraz tan będziemy!

     Oblicze medyka momentalnie się zmieniło, jak gdyby dopiero teraz zdał sobie sprawę z czegoś naprawdę ważnego, co chwilę wcześniej zdawał się przeoczyć.
     - Musimy porozmawiać - powiedział. Zaraz po tym wstał. Spojrzał na swojego pacjenta i skinął głową na pożegnanie. Ruszył w stronę wyjścia.

     Odrobinę zbity z tropu Jim udał się w jego ślady.

     Weszli na pokład. Udało im się znaleźć nieco wolnej przestrzeni. Zbliżywszy się do brzegu, oparli ręce o sterburtę, dość niedaleko rufy. Przeprowadzili już sporo rozmów w tym miejscu. Ta jednak miała nie być zwyczajową pogawędką o sprawach małej wagi. Należeć bowiem miała do ich najważniejszych wymian zdań, co można było stwierdzić, patrząc na oblicze lekarza.

     - Tam są zasady - powiedział słowem wstępu. Bezceremonialnie, nie owijając w bawełnę.

     - Jak wszędzie - wtrącił Jim, chcąc obrócić wszystko w coś na kształt przystępnego i lekkiego żartu. Jednakże nie był to właściwy moment. Wyraz twarzy medyka pozostawał nieodgadniony. Zamiast się krótko zaśmiać i przytaknąć, z lekka pokręcił głową.

     - Rygorystyczne zasady. Musisz coś zmienić we własnym postępowaniu.

     Chłopak skinął głową.

     - W porządku. Postaram się. Co...

     - Nie - przerwał mu rozmówca. - Nie "postarasz się". Ty musisz się dostosować.

     Chwila milczenia. Wystarczająca, by stwierdzić, że właśnie nastąpiło zderzenie racji w głowie Jima. Nie lubił wykonywać cudzych poleceń, bez względu na pierwsze wrażenie (lub z położeniem na nie nacisku). Zrobi coś głupiego, jak już się tam znajdą. Anebet nie lubił obcokrajowców osadzonych na istotnych stanowiskach, o ile osobiście ich nie wybierał. Jim miał pracować w lecznicy. Musi zostać uznany za osobę godną królewskiego zaufania, a z jego temperamentem, istniało ryzyko, że się tak nie stanie. Co wtedy? Zostanie zabity lub sprzedany. Przecież obrotnica już została złożona. Jim musi zostać przy nim, przy lekarzu, inaczej nikt inny go nie wyzwoli.

     - Dobrze - powiedział Jim niedługo później. Prawie od razu, lecz zdawało się, że w międzyczasie minąć zdołała cała wieczność. - Co mam zrobić?


     Lekarz głęboko westchnął. Starał się ukrywać ten fakt, lecz ta sytuacja bez wątpienia była trudna dla nich obu.

     - Zacznijmy od tego, żebyś się tak nie wychylał przed szereg. Więcej pokory. Więcej słuchania - zaczął wyliczać mężczyzna.

     Chłopak w odpowiedzi bezgłośnie skinął głową, nie przerywając mu. To już zawsze był jakiś start.

     - I właśnie! Jeszcze od teraz mów do mnie per "panie". Przynajmniej przy obcych osobach. Jak pozostaniemy na osobności, możesz to sobie darować, ale... lepiej będzie dla ciebie, jak uszanujesz tutejsze zwyczaje w towarzystwie.

     - Czemu? - Jim zmarszczył brwi. - Niech oni pogodzą się z moimi zwyczajami. - Założył ręce na ramiona. Widząc, jak lekarz już otwiera usta, spiesząc z jakąś uargumentowaną odpowiedzią, dodał: - Łatwiej będzie, jak wszyscy się będą zachowywać nieco inaczej względem jednej osoby, niż żebym ja miał zmienić zachowanie wobec kompletnie wszystkich.

     Jeśli medyk czegoś się spodziewał, to nie tego. Po prostu westchnął głęboko.

     - Świat tak nie działa, Jimie. Może szkoda, może dobrze. Ale ta cała mechanika jest inna. Bardziej skomplikowana. I istnieje hierarchizacja. Zapamiętaj, że jesteś na samym dole. Jesteś niewolnikiem.

     - Nie urodziłem się nim. Przecież wiesz! - Ich spojrzenia spotkały się. W oczach Jima dało się dojrzeć iskierki gniewu.

     - Wiem - odpowiedział spokojnie mężczyzna. - I za każdym razem, gdy sobie to uświadamiam, nie mogę odegnać od siebie pewnej nurtującej mnie myśli.

     Teraz gniew gdzieś zniknął. Ustąpił miejsca zaciekawieniu. Jim przechylił lekko głowę, uważnie słuchając.

     - Co takiego? - Zapytał, chcąc nieco ponaglić rozmówcę.

     - Jak, w takim razie, nim zostałeś? Jak wielkiej siły trzeba było, żeby cię zniewolić?

     Jim skinął głową, przyjmując tą sprawę - która, jak widać, podlegała kwestionowaniu - do wiadomości. Zamyślił się. Zbytnio, by odpowiedzieć. Zbytnio, by w ogóle się odezwać do lekarza. Zamiast tego, odezwał się sam do siebie. W głowie. Lub gdzieś na skraju duszy.

     "Mogłem kupić wolność. Wolność za mój honor. Ale ja tak bardzo nie chciałem uciec... Tam, w tym namiocie. W środku Piekła... Ja po prostu musiałem. Musiałem zostać."

     I od razu nasunęło się mu pytanie. - Więc czemu nie zginąłeś, skoro byłeś tak honorowy?

     Odpowiedzi nie otrzymał. Nie znał jej sam, ale jakby tylko powiedział o wszystkim medykowi, dostałby ją. Tylko że Jim tego nie wiedział. I zapewne nie miał się dowiedzieć.

     Bo honorowo można nie tylko umierać.


Poza zasięgiem zasadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz