Rozdział 4

18 4 5
                                    

     Jim poczuł, że zasycha mu w ustach. Zrobiło mu się słabo. Miał wrażenie, że jeśli tylko usiłowałby wstać z krzesła, przewróciłby się na podłogę. Jakaś jego część chciała odrzucić to, co właśnie usłyszał w dalekie odmęty, wszystko zapominając, lecz mózg już wyrył te słowa głęboko w pamięci, sprawiając, że zapewne nigdy już się ich nie pozbędzie.

     - Słucham? - Zapytał chłopak, słysząc swój własny głos, który zdawał mu się być niezwykle odległy w tym momencie.

     - Wszystko będzie dobrze... - powiedział cicho Naomos i zapewne położyłby dłoń na ramieniu Jima, gdyby był nieco bliżej, lecz chłopak poczuł tylko ogromny żal. Ten człowiek gotów był dla niego skłamać przy całej radzie. Dlaczego to powiedział? Przecież wszyscy tu obecni doskonale wiedzieli, że nic nie "będzie dobrze". A jednak, Jim nie potrafił się gniewać. Nie w tym momencie. Czuł, że jego ciało w znacznej mierze wypełnia nieprzenikniona pustka; niezwykle obce uczucie, którego nie potrafił odeprzeć za nic w świecie.

     Zaraz po tym, poczuł, jak zalewa go fala rozgoryczenia. Jakim on był głupcem... Zachował się tak samolubnie, że nawet nie brał siebie pod uwagę w tym całym przedsięwzięciu. Powinien w pierwszej kolejności rozważyć taką możliwość, ale zamiast tego, nawet nie dopuszczał do głowy podobnej myśli, zupełnie jak gdyby wszelkie zło i niebezpieczeństwo miało go ominąć szerokim łukiem, przynosząc zgubę wszystkim wokół, ale nie jemu.

     - Kiedy wyjeżdżam? - Każde słowo przychodziło z trudem, a jednak Jim wciąż tylko dalej brnął naprzód, coraz bardziej zagłębiając się w swą przegraną pozycję.

     Oczy Naomosa pociemniały, a zarazem zaczęły trochę bardziej błyszczeć. Jim nigdy wcześniej nie widział, aby był on w podobnym stanie. Zawsze tak opanowany... Teraz natomiast ewidentnie powstrzymywał się przed powiedzeniem słów, których wkrótce żałowałby.

     - Jutro z samego rana - odparł przewodniczący. - Jeszcze dzisiaj kilka osób przekaże ci niezbędne informacje oraz przedmioty.

     - Nie da rady jutro - wtrącił Naomos. Zaraz po tym, spojrzał Jimowi prosto w oczy. Zdawało się, że chciał mu przekazać wiadomość. Czemu nie walczysz? Głośno powiedział jednak coś zgoła innego. - On nie potrafi jeździć konno.

     - Więc może powinieneś go nauczyć - odezwał się ktoś, kto siedział na tyle blisko brzegu stołu, że Jim go dokładnie nie widział, a po głosie, nie dało się stwierdzić nawet wieku; mógł mieć równocześnie dwadzieścia parę lat, co koło pięćdziesięciu.

     Dało się słyszeć kilka pomruków, wyrażających aprobatę co do tego zdania. Choć oficjalnie Jim mieszkał w lecznicy i wszyscy pomagali w jego wychowaniu w takim samym stopniu, fakt, iż wyjątkowo zżył się z Naomosem nie był dla nikogo tajemnicą. Mimo to takie zachowanie było bardzo niesprawiedliwe... Dlaczego ktokolwiek miałby obwiniać męża Rithii - i zapewne również ją samą - za to, że nie nauczyli czegoś tego chłopaka? Wszyscy wiedzieli, że dziecko oznacza obowiązek, ale to nie było ich dziecko. I zapewne już nigdy nim nie będzie... Nie po tym, co miało się stać.

     - Nie ma potrzeby - powiedział spokojnie przewodniczący, powstrzymując nową dyskusję, która była o krok od wybuchnięcia. - Damy mu jakiegoś spokojnego wierzchowca, który będzie jechał za resztą. To nie wymaga żadnych umiejętności jeździeckich, a zwykłe utrzymanie się w siodle nie jest wielką sztuką; wystarczy się dobrze trzymać.

     Te słowa spotkały się ze znaczną aprobatą. Wielu pokiwało głowami. Naomos jednak sprawiał wrażenie oburzonego.

     - Z całym szacunkiem - zaczął - aczkolwiek nie sądzę, aby to było najlepsze rozwiązanie. Jeśli zaszłaby potrzeba ucieczki, brak umiejętności okaże się ogromnym problemem. Zwłaszcza, gdyby Jim miał odjeżdżać sam.

Poza zasięgiem zasadOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz