Royal Bangor Yacht Club to miejsce z tradycją, kunsztem i prestiżem. Budynek sam w sobie nie jest podobny do niczego. Zlokalizowany na wzniesieniu z widokiem na zatokę oraz wybrzeże Antrim, przypomina coś na wzór hybrydy niewielkiego zamku z czerwonej cegły oraz niezbyt wysokiej latarni. Od strony ulicy skryty za żywopłotem, stwarzającym pozory prywatności, stoi tak sobie już od tysiąc osiemset osiemdziesiątego roku. Całe sto trzydzieści lat.
Nic więc dziwnego, że jego wnętrze wygląda jak rodem wyjęte z filmów historyczno - fabularnych. Podłoga skrzypi przy każdym kroku. Drewniane schody kruszeją, a szafki i półki na filiżanki są obdarte z każdej możliwej strony. W powietrzu unosi się zapach starości i kurzu, skutecznie maskowany tanim odświeżaczem powietrza. Ale nikomu to nie przeszkadza, kiedy wieczorami sale są gwarne, a klubowicze odpalają jeden papieros za drugim. Duszę się w tym ścisku i nie mogę oddychać, bo odór tytoniu wypełnia moje płuca. Nie jestem już pewna co śmierdzi bardziej. To czy przelewany litrami alkohol.
– Przepraszam. – próbuję przekrzyczeć grupę przy barze. Przepycham się, idąc w stronę kanapy, na której państwo McGregor debatują o czymś zawzięcie z panem Andersonem. Znam ich twarze na pamięć. Zapamiętałam nazwiska wszystkich członków klubu.Nie zrobiłam tego specjalnie. Wcale nie chciałam marnować własnej przestrzeni umysłowej na dane personalne gburów, którzy naiwnie mylili nabyty majątek z bogactwem i władzą. Gdybym tylko mogła, wyparłabym się ich wszystkich. Wyrzuciła je z głowy jak wyrzuca się odpadki nim zaczną butwieć w plastikowym worku. Ale po dwóch latach pracy dla Royalsów, w której jak mantrę powtarza się ich imiona, nie sposób uchronić się przed tą inwazją. Wżerają się w mózg. Wypalają w nim swoje godności, aż w końcu stają się na dobre częścią twojego świata. Jak bóstwa. Łudząco piękne i idealne. Odziane w szykowne szaty. Nieosiągalne dla twoich plebejskich dłoni.
Z pozoru posiadają wszystko. Ale w rzeczywistości, kiedy ktoś to wszystko posiada, zaczyna się proces autodestrukcji. Gnije od środka, bo zżera go zarozumialstwo. Gubi się we własnej wyniosłości, bo zadziera brodę tak wysoko, że nie dostrzega jak depcze swoimi wypastowanymi pantoflami po błocie. Nie ma już celu, do którego może dążyć, więc pławi się w luksusie, który zachomikował przez całe swoje życie. Nie dostrzega, że w nim tonie.
Oni wszyscy tonęli. Każda pojedyncza dusza, która przekraczała próg klubu, była zepsuta. A my, zwykli, szarzy śmiertelnicy, obserwowaliśmy upadki człowieczeństwa. Pozwalaliśmy im wierzyć, że stworzyli utopię. Raj na ziemi. Miejsce, w którym to oni dyktują warunki.
– Państwo McGregor. Państwa jedzenie jest już prawie gotowe. Zapraszam do stolika ósmego do sali jadalnej. – recytuję z wyuczonym uśmiechem. Policzka bolą mnie od udawania. Nie pamiętam ile to już razy powtarzałam te słowa dzisiejszego wieczoru.
– Oh, już!? Nie dopiłam jeszcze wina. – pani McGregor ostentacyjnie okręca kieliszek w dłoni, przyglądając się jego zawartości.
– Proszę powiedzieć, że nie jesteśmy jeszcze gotowi. – dopowiada jej mąż i wraca do konwersacji ze starym, posiwiałym Andersonem. Stoję tam jeszcze przez kilka sekund, próbując powstrzymać wybuch irytacji. Wciągam głośno powietrze, ale oni niczego nie zauważają.
– Oczywiście. Jak sobie państwo życzą. – udaje mi się zapanować nad głosem. Odwracam się na pięcie i znów przemierzam zatłoczony bar. Jest mi gorąco. Koszula lepi się do skóry na plecach.
Wpadam na zaplecze i wchodzę do kuchni. Na pasie stoją już dwa talerze. Widzę jak unosi się para. Brett - czterdziestotrzyletni szef kuchni, ociera spocone czoło i obsypuje rybę pietruszką, próbując upiększyć jej efekt wizualny.
– McGregorowie proszą o kilka minut. Nie są jeszcze gotowi. – krzyczę, aby przedrzeć się przez całą symfonię dźwięków, która huczy w środku. Bulgocząca zupa w garnku, skwierczące steki na grillu, niezwykle głośne wentylatory. Brzęk rozkładanych talerzy, bo kucharze chcą wypchnąć już kolejny stolik. A do tego wszystkiego nieznośna muzyka z głośnika, którą puszczają, aby uprzyjemnić sobie to piekło.
CZYTASZ
Morze istnieje naprawdę
Teen FictionRoyal Bangor Yacht Club to miejsce, w którym świat bogatych wielbicieli żeglugi przenika się z szarą rzeczywistością pospolitych mieszkańców miasteczka. Pomimo to kontrast jest wyraźny, a granica pomiędzy tymi dwoma środowiskami dobitnie nakreślona...