Niewiele już widzę, kiedy oczy zachodzą mi łzami, bo pokaz brutalności, który obserwuję od kilku minut jest ponad moje nerwy. Nie muszę znać zasad tego pojedynku, by wiedzieć, że Liberty nie radzi sobie dobrze. Otrzymuje znacznie więcej ciosów niż oddaje. Jego twarz jest zakrwawiona. Szkarłatna ciecz sączy się z nosa, ust i łuku brwiowego. Zgina się wpół, kiedy przeciwnik atakuje go w żebra. W miejsce, w którym nie zagoił się jeszcze siniak. Ślad po poprzedniej masakrze, jaka musiała rozegrać się w tym samym pomieszczeniu, przed tą samą publicznością.
Buczenie i zawodzenie miesza się z euforią, kiedy po trzech rundach sędzia wznosi ku górze rękę przeciwnika Liberty'ego. Ten zaś słaniając się na nogach, schodzi z ringu, a ja ocieram policzka z pojedynczych łez, które zdołały przedostać się na zewnątrz. Głowa boli mnie od nadmiaru myśli i emocji. Jestem wymęczona tym co zobaczyłam.
W umyśle kłębi mi się masa pytań. Dlaczego to sobie robi? Dlaczego tak się naraża?
Ten wieczór niczego nie wyjaśnił. Jedynie podsycił ciekawość. Skomplikował obraz Liberty'ego dwa razy bardziej.
– Jem? Wszystko w porządku?
Odwracam się do Charliego, a ten kładzie dłoń na moim ramieniu, widząc jak zagryzam wargi. Niemal je ranię. Czuję posmak krwi w ustach i brzydzę się tym, bo przed oczami znów mam obrazy sprzed kilku minut.
– Wracajmy do domu, co? – pyta, a ja ochoczo kiwam głową. Widzę, że jest zmartwiony. Rzadko widuje mnie w podobnym stanie.
Zerkam raz jeszcze przez ramię. Tłum się przerzedza. Ci, którzy przyszli tutaj tylko dla walki Liberty'ego opuszczają piwnicę w stanie głębokiego wzburzenia. Wściekam się, słysząc jak zarzucają go wyzwiskami.
Próbuję odszukać go wzrokiem. Chcę upewnić się, że wszystko z nim w porządku, choć podświadomie wiem, że wcale nie może być. Nie po tym jak poturbowane zostało jego ciało.
Zauważam go po drugiej stronie sali. Siedzi na krześle skrytym w cieniu. Przykłada do twarzy ręcznik, którym próbuje zatamować krew. Jest mi go tak bardzo żal. W tej chwili nie ma dla mnie znaczenia kim jest. To nieistotne, że należy do Royalsów. Nieważne, że grał mi na nerwach przez ostatnie tygodnie. Teraz sama nie jestem pewna co takiego robił. Po prostu najzwyczajniej w świecie moje serce pęka, widząc jak cierpi.
Mam ochotę zawrócić. Podejść do niego i zapytać czy potrzebuje pomocy. I kiedy już zatrzymuję się w półkroku, dostrzegam postać obok niego.
Roy Chatto żywo gestykuluje dłońmi. Widzę jak krzyczy, choć nie słyszę ani jednego słowa padającego z jego ust. Staję jak wryta, bo nie spodziewałam się go tutaj zobaczyć.
– Co się dzieje? – pyta Charlie, a ja uciszam go, przykładając palec do ust, choć nikt nie ma prawa usłyszeć nas w tym hałasie.
– To ojciec Liberty'ego. – wyjaśniam, wskazując brodą mężczyznę, który teraz wpada w szał. Zdaje się tracić nad sobą kontrolę, a mnie serce podchodzi do gardła. Wzdrygam się, kiedy ciska materiałem bluzy prosto w swojego syna. Liberty ani drgnie.
– Nie wygląda na zadowolonego.
– Podejrzewamy, że przysłał Liberty'ego za bar w ramach kary. – z trudem łapię powietrze. – Syn biorący udział w nielegalnych walkach nieco burzy wizerunek idealnego przedsiębiorcy.
– Z pewnością. – Charlie kiwa głową. – Może dlatego tak się wkurza. Może Liberty miał z tym skończyć, a stary nakrył go po raz kolejny.
Kiwam głową, bo wszystko układa się w sensowną całość. Czuję pewien rodzaj ulgi, choć niepokój ciągle ściska mnie za żołądek. Muszę mieć pewność. Inaczej to dziwne uczucie napięcia, nie odpuści.
CZYTASZ
Morze istnieje naprawdę
Teen FictionRoyal Bangor Yacht Club to miejsce, w którym świat bogatych wielbicieli żeglugi przenika się z szarą rzeczywistością pospolitych mieszkańców miasteczka. Pomimo to kontrast jest wyraźny, a granica pomiędzy tymi dwoma środowiskami dobitnie nakreślona...