Cztery

45 6 6
                                    

Idę na tył kuchni, aby zrobić desery. Nie dlatego, że to należy do moich obowiązków, a dlatego, że pewnego dnia, któraś z kelnerek dobiła z kucharzami targu, równego paktu z diabłem, na którym nie zyskałyśmy kompletnie niczego poza dodatkową pracą.

Ale nie narzekam. Lubię to robić. Głównie dlatego, że mogę na chwilę uciec od zgiełku panującego na salach. Skryć się przed natarczywymi głosami, które rechoczą za moimi plecami i składają kolejne zażalenia.

Ale także dlatego, że robienie deserów samodzielnie, daje mi możliwość naplucia do lodów czy polewy karmelowej na serniku komuś kto szczególnie mocno zajdzie mi danego dnia za skórę. Wprawdzie jeszcze nigdy tego nie zrobiłam, ale sama świadomość, że mogę i nikt nie będzie miał o tym zielonego pojęcia, daje mi satysfakcję. Pewną władzę i choć raz poczucie wyższości nad członkami klubu. Nie odwrotnie.

Dekoruję bezę polewą owocową. Do salaterki wrzucam trzy gałki lodów. Dwie waniliowe i jedną truskawkową. Bez czekoladowej, bo pani Cooper nie znosi czekolady. Nie ufam ludziom, którzy nie lubią czekolady. Nie dodaję również bitej śmietany.

– Jestem na diecie. Sama rozumiesz. – ćwierka za każdym razem, machając lekceważąco dłonią. Chichocze i wciąga brzuch, poprawiając materiał sukienki. Mam wtedy ochotę westchnąć z zażenowaniem, bo widzę jak usilnie próbuje wymusić komplement. Ale ja nie zamierzam łechtać jej ego. Ani jej ani nikogo innego w tym budynku.

Zamiast śmietany układam więc na wierzchu połowę truskawki. Nie jest już pierwszej świeżości. Leży w lodówce od trzech dni i nie wygląda zachęcająco, ale robię wszystko, by zamaskować ten defekt. Kucharze rzadko przejmują się efektem wizualnym słodyczy. Ciągle musimy upominać się o świeże owoce i kruche ciasteczka.

Chowam pudełka z lodami z powrotem do zamrażarki i chwytam za dwa spodki. Przeciskam się przez kuchnię, bo przejścia są tutaj wąskie, a liczba osób w pomieszczeniu nieproporcjonalnie wysoka do metrażu. Po powtórzeniu po raz trzeci słowa przepraszam, Garry wreszcie zauważa, że stoję tuż za jego plecami. Odsuwa się i kontynuuje swój monolog na temat frytek czosnkowych. Jest wzburzony, bo któryś z Royalsów odesłał je z powrotem. Nie chciał frytek obtoczonych masłem czosnkowym. Masło chciał w osobnej kokilce. Tak, by mógł te frytki w nim maczać.

Daniel wysłuchuje tego z rezygnacją, a ja uśmiecham się do niego przelotnie. Przechodzę do sali jadalnej i udaję się do stolika numer sześć.

– Państwa desery. – mówię, kładąc talerzyki przed państwem Cooper.

Dziękują, a ja proponuję jeszcze jedną kawę, widząc, że ich filiżanki są prawie puste. Odmawiają, a ja kiwam głową i przez chwilę kręcę się jeszcze po sali. Spoglądam na stoliki, by mieć pewność, że wszyscy są zadowoleni ze swojego obiadu. Nie widzę nikogo kto skończyłby jeść, a to oznacza, że mogę pozwolić sobie na kilka minut przerwy.

Wychodzę więc do kelnerskiego przedsionka. Spoglądam tylko na pas i robię porządek w zamówieniach. Ściągam z szyny te, które są już zrealizowane i przyczepiam je na szafkę pod odpowiednimi numerami stolików. Tak łatwiej jest zachować organizację.

Jest piątkowy wieczór. Minęło sześć dni od regaty. Dwa dni weekendu i cztery dni robocze. Sprawa Liberty'ego Chatto wciąż nie daje mi spokoju, ale od soboty nie pracowaliśmy na jednej zmianie. Aż do dnia dzisiejszego.

Przez ten czas zdążyłam już opowiedzieć o swoich podejrzeniach rodzicom, każdemu z osobna, Charliemu, Danielowi oraz Jill.

Jill to sześćdziesięcio-ośmioletnia staruszka, która dorabia sobie w klubie tylko po to aby zapewnić sobie rozrywkę. Jest raczej samotna. Nigdy nie opowiada ani o dzieciach, ani o wnukach, więc domyślam się, że po prostu ich nie ma. Twierdzi za to, że lubi swoją pracę, bo dzięki niej ma jakiś cel w życiu i sposobność na odbycie kilku niezobowiązujących konwersacji.

Morze istnieje naprawdęOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz