Trzynaście

26 3 2
                                    

George zjawia się piętnaście minut później. Wysiada z pickup'a należącego do jego ojca, ale nie gasi silnika. Wyłącza tylko światła, by nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji i otwiera szeroko tylne drzwi samochodu. Charlie pomaga Liberty'emu wstać z ziemi i usadowić się na siedzeniu. Jedziemy w kierunku przystani pogrążeni w milczeniu. Słuchamy tylko charczącego radia, w którym niski głos opowiada o zbrodniach wojennych, którymi pasjonuje się George.

Jestem mu ogromnie wdzięczna za pomoc. Ściskam jego ramię i szepczę cicho dziękuję, wysiadając na parkingu nieopodal Mariny. Stamtąd musimy iść na piechotę.

Zerkam kątem oka na Liberty'ego, który włóczy nogami, co jakiś czas zahaczając czubkiem buta o chodnik. Za każdym razem obawiam się, że upadnie, bo wygląda na kompletnie wyczerpanego, ale nie pozwala się prowadzić. Eskortujemy go więc z Charliem po obu jego stronach, wrażliwi na każde potknięcie i gotowi do ewentualnej reakcji. Choć nie jestem pewna czy w ogóle bylibyśmy w stanie zapobiec jego przewróceniu.

Wokół panuje spokój. Tarcza Mckee Clock wskazuje kilka minut przed godziną pierwszą i tylko kilka pojedynczych osób błąka się po przystani, bo noc jest przyjemna i bezwietrzna. Zadzieram głowę, by spojrzeć na jasne punkty na czarnym jak smoła niebie. Po cichu nabieram głębokiego wdechu, by nieco uspokoić rozszalałe wnętrze. Słyszę przyjemny szum wody, która uderza o burty zacumowanych jachtów.

Schodzimy metalową platformą w dół. Nigdy nie widziałam Mariny z tej perspektywy, bo nie miałam powodów, by tułać się pomiędzy statkami. Teraz nadpróchniałe deski pomostów skrzypią pod moimi stopami, a ja rozglądam się dookoła oczarowana ciepłą barwą latarnii, których światło odbija się w wodzie. Na jeden moment zapominam o wszystkim. O dzisiejszym wieczorze i kilkunastu ostatnich tygodniach, które wywróciły moją codzienność o sto osiemdziesiąt stopni.

Zatrzymujemy się gdzieś mniej więcej pośrodku mostu. Patrzę na żaglówkę oznaczoną imieniem Darwin, które ciągnie się wzdłuż lewej strony kadłuba, orientując się, że nigdy tak naprawdę nie zwróciłam uwagi na żadną z łodzi. Spacerując wzdłuż przystani obserwowałam ich zwarte kolumny, ale zawsze traktując je jako całość. Podziwiałam jak dostojnie prezentują się z odległości, kiedy maszty górowały kilka metrów ponad poziomem wody. Słuchałam jak stalowe liny uderzają o kolumny, jak materiały sztandarów trzepocą na wietrze. Ale nigdy nie dzieliłam ich na osobne jednostki. Żadnej nie przyglądałam się uważniej, choć teraz dostrzegałam, że każda nosiła własną nazwę i własną historię. Że tylko z daleka wydawały się gąszczem identycznych maszyn, ale tutaj zauważam, że nie są do siebie aż tak podobne.

Liberty schodzi ostrożnie na pokład. Trzyma się kosza aby zapewnić sobie stabilność i nienaturalnie mocno zaciska szczęki, usilnie próbując zapanować nad grymasem bólu, który odczuwa przy każdym pojedynczym ruchu. Wzdrygam się, chcąc podejść bliżej i pomóc mu w czymkolwiek, byle tylko załagodzić jego cierpieniu. Nie mogę patrzeć na cień człowieka, którym stał się w zaledwie kilkanaście minut pobytu na ringu.

– Możecie już iść. – sapie, szarpiąc za sztorcklapę. Obserwujemy jego wysiłki, wymieniając z Charliem zaniepokojone spojrzenia. Nie ruszamy się z miejsca, bo oboje nie jesteśmy pewni jak należy postąpić. Liberty zerka na nas przez ramię nieco spłoszony. – Mówię poważnie. Dziękuję wam za pomoc, ale zrobiliście już wystarczająco. Teraz po prostu zapomnijcie i sobie idźcie.

– Co znaczy zapomnijcie? – wyrywa mi się nim zdążę dobrze to przemyśleć. Liberty w końcu przesuwa płytę, odsłaniając przed nami wnętrze kabiny.

– Po prostu udawajcie, że to wszystko nigdy nie miało miejsca.

– Żartujesz sobie? – prycham, bo nie wierzę w to co słyszę. Charlie przestępuje z nogę na nogę. Również jest poddenerwowany.

Morze istnieje naprawdęOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz