Piętnaście

26 2 8
                                    

Mija dokładnie sześć dni od niedzielnego poranka, w którym Liberty Chatto się przede mną otworzył. Dokładnie sto czterdzieści cztery godziny znajomości jego historii, która ciąży mi na sercu i znoszę ją z trudem, jakby spadła na mnie już dekadę temu.

Nie pojawia się w klubie z oczywistych względów. Jego opuchnięta i poraniona twarz wzbudziłaby zbyt wiele pytań. Liberty tego unika. Podobnie jak jego ojciec.

Nie mam pojęcia jak tłumaczy się przed Terry'm. Nie mam odwagi o to zapytać ani jednego, ani drugiego. Po ostatnich wydarzeniach, nie chcę pytać już o nic. Dopadło mnie coś na rodzaj wstrętu do dociekliwości.

Daniel czasem bierze mnie pod włos. Jest podejrzliwy. Wie, że nie mówię mu wszystkiego, ale ja wcale nie kłamię, zapewniając, że od tamtego poranka nie utrzymuję z Liberty'm żadnego kontaktu. Bo nie utrzymuję.

Aż do dziś.

Wychodzę z klubu po jedenastej. Na zewnątrz jest już ciemno, choć nad horyzontem przebijają się jeszcze ostatnie smugi zachodzącego słońca. Wiatr znad morza rozwiewa moje włosy, kiedy wychylam się zza muru budynku i wspinam stromym podjazdem, by znaleźć się na chodniku. Po kilku godzinach bieganiny, ten pagórek jest jak ostatni gwóźdź do trumny dla moich ciężkich i zmęczonych nóg.

Z mojego gardła wyrywa się cichy, niekontrolowany pisk, kiedy czyjaś dłoń, zaciska się na moim ramieniu.

– Csii. To tylko ja. – Liberty przyciska palec do ust, a ja wypuszczam głośno powietrze. Serce wali mi jak oszalałe.

– Co tutaj robisz? Ktoś może cię zobaczyć. – rozglądam się nerwowo.

– Chciałem cię złapać. Przejdziemy się?

Patrzę na niego z powątpiewaniem, zagryzając dolną wargę. Jestem zmęczona, ale wyraz jego twarzy, pełen nadziei i wdzięczności, nie pozwala mi odmówić. Skinam więc głową, co odwzajemnia.

Liberty odwraca się na pięcie i idzie w zupełnie innym kierunku, którym zwykłam wracać do domu. Miasteczko nie jest zbyt wielkie. Tutaj wszystkie ulice się łączą. Wszystkie prowadzą do serca Bangor, jakim jest Marina. Znam je jak własną kieszeń. Podążam więc za nim. Schodzimy w dół na Seacliff Road. Spacerujemy wzdłuż wody, słuchając jak rozbija się o skały. Nigdzie się nie spieszymy. Przez długi czas jesteśmy pogrążeni w milczeniu.

– Przyszedłem ci podziękować, Jemmy.

Nie poprawiam go, kiedy znów zdrabnia moje imię. Teraz to nie przeszkadza mi tak bardzo.

– Nie musisz. – odpowiadam.

– Tak. Ale chcę. – odwracam głowę, czując na sobie jego spojrzenie. Podejmuję kontakt wzrokowy, choć błądzę po sinej jeszcze skórze na jego twarzy.

– W porządku. Przyjmuję twoje podziękowania.

– Nie zdajesz sobie sprawy ile to dla mnie znaczy. – kręci ledwie zauważalnie głową. – Możliwość wyrzucenia tego z siebie. Czuję się jakbym od dłuższego czasu trzymał ogromny worek z piaskiem. A ty przyszłaś i zrobiłaś w nim dziurę. Ujście, którym całe to brzemię ze mnie uszło.

Przełykam nerwowo ślinę. Jestem w pewien sposób zawstydzona, bo wszystko to jest wypadkową podejrzeń, wścibstwa i zaślepiającego wstrętu, jakim darzyłam zarówno jego, Roy'a Chatto i pozostałych członków klubu.

– Obudziłaś we mnie mały promyk nadziei, że to wszystko może się skończyć. – dodał speszony. Uciekam wzrokiem, by zapatrzeć się na ciemne, pochmurne niebo.

– Czy wasz ojciec was bił? – pytam, bo nie daje mi to spokoju, choć wypowiedzenie tych słów przychodzi mi z trudem. Liberty długo waha się nad odpowiedzią, a ja panicznie boję się ją usłyszeć.

Morze istnieje naprawdęOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz