Każdego roku odkąd skończyłam czternaście lat, szyję dla siebie sukienkę z okazji urodzin. Jedną szczególną, której nie ma nikt inny. Chcę czuć się w tym dniu wyjątkowa.
Dziś, kiedy kończę osiemnasty rok życia, wkraczając tym samym w dorosłość, mam na sobie zwiewny, niebieski materiał. Jego morski odcień dobrze współgra z ceglastymi spiralami moich włosów. Mama pomogła mi je upiąć i po raz pierwszy od dawna, nie są niedbale ściągnięte gumką na karku.
Jako fryzjerka i absolutna wielbicielka mojej gęstej czupryny, radzi sobie z nimi znacznie lepiej ode mnie. Zawiązała je w kitkę na czubku głowy i splotła w niej kilka cienkich warkoczyków. Dwa pojedyncze pasma zwisają swobodnie, okalając moją bladą twarz.
Sukienka nie jest za długa. Sięga przed kolana, choć wycięłam ją w taki sposób, by boki spódnicy były nieco krótsze i odkrywały skórę ud. Wszystko ze smakiem i elegancją. Trzy warstwy subtelnych falban imitują fale morza, choć nie był to zamierzony efekt. Pomimo to jestem zadowolona z tego przypadku i kołyszę delikatnie biodrami, by wprawić materiał w ruch.
Dekolt jest kwadratowy. Odsłania moją chudą szyję i wystające obojczyki. Moja sylwetka jest raczej mizerna. Wyglądam wątło, patykowato i z całą pewnością niekobieco. Zazdroszczę Alayi nieco krąglejszych kształtów, do których moje ciało najwyraźniej jeszcze nie dorosło.
Nie poddaje się jednak żadnym kompleksom. Lubię swoją chudą, pociągłą twarz i zarys obojczyków, które tak chętnie eksponuję. Rękawy sukienki są długie, ale luźne i miękkie. Niemal nie czuję ich na skórze.
Przypatruję się swojemu odbiciu i uśmiecham do niego, bo podoba mi się to co w nim widzę. Czuję się dokładnie tak jak zamierzałam. Dziewczęco i nadzwyczajnie.
Wychodzę z pokoju, kiedy woła mnie mama. Przerzucam przez ramię torebkę, w której poza paczką chusteczek i błyszczykiem w stonowanym odcieniu różu, nie mam nic więcej. Chwytam też za torbę z ubraniami na zmianę, bo niestety celebracja własnego przyjścia na świat i przetrwania kolejnego roku w tym padole, nie zwalnia nikogo z służby Royalsom. Choć w gruncie rzeczy Terry próbował usunąć mnie z grafiku, ja kategorycznie zaprotestowałam. Nie chcę opuszczać wieczoru francuskiego. Naprawdę się na niego cieszę.
– Oh! Wyglądasz absolutnie zjawiskowo! – zachwyca się mama, kiedy schodzę po schodach. Wszyscy czekają już na mnie w holu. Tata i Charlie ubrani w koszule. Mama w kopertowej spódnicy i bluzeczce zapinanej na guziki. W naszej rodzinie urodziny spędza się przy wspólnym obiedzie. To dobra okazja, by wyjść z domu i odciąć się od codziennych spraw. Pobyć tylko i wyłącznie z swoim towarzystwie. Porozmawiać, odetchnąć i zapomnieć na moment, że ta szara rzeczywistość, w której funkcjonujemy, istnieje naprawdę.
– Dziękuję. Projektowałam ją i szyłam chyba z miesiąc. – odpowiadam i okręcam się wokół własnej osi, jak za każdym razem, gdy prezentuję swoją pracę.
– Opłacało się. – zamyka mnie w szczelnym uścisku i czuję jak drży. – Moja mała córeczka jest już dorosła. – rozczula się, a ja wznoszę oczy ku sufitowi. Tata z Charliem wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, bo zapewne założyli się, jak długo mama wytrzyma bez lamentowania.
– To niczego nie zmienia, mamo. – mówię, ledwie łapiąc tchu. – Tu nie ma żadnej granicy po przekroczeniu której świat wywraca się do góry nogami. To tylko kolejny dzień z rzędu. Jestem dokładnie taka jak wczoraj. A jutro będę taka jak dzisiaj.
– No nie wiem skarbie. – odsuwa się i ociera wierzchem dłoni policzka. – Zmieniasz się każdego dnia. Wszyscy się zmieniamy. Ale to takie drobne wahania. Ledwie dostrzegalne. Nie zauważamy ich, dopóki nie spojrzymy na siebie z perspektywy czasu.
CZYTASZ
Morze istnieje naprawdę
Teen FictionRoyal Bangor Yacht Club to miejsce, w którym świat bogatych wielbicieli żeglugi przenika się z szarą rzeczywistością pospolitych mieszkańców miasteczka. Pomimo to kontrast jest wyraźny, a granica pomiędzy tymi dwoma środowiskami dobitnie nakreślona...