Rozdział 11 Przebodźcowanie

232 18 17
                                    


Owinięta w ręcznik weszłam do garderoby, wciąż ciekła ze mnie woda. Ponaglana przez Shane'a włożyłam pierwsze ubranie, które wpadło mi w ręce. To była wyblakła już, szaro-żółta bluza West Point, obcisłe czarne szorty i ciepłe skarpety. Bluza Maxa dawała mi wrażenie jego wsparcia, mimo że wiedziałam że mój przyjaciel był daleko, nieświadomy tego, co się ze mną działo. Vincent wzywał mnie do gabinetu, więc rozmowa miała być bardziej oficjalna niż wcześniej. Do takiej konfrontacji z głową rodziny powinnam była wybrać bardziej schludny strój, ale nie miałam na to siły, czasu, ani ochoty. Wycisnęłam włosy w ręcznik, aby nie ciekła z nich woda.

Spojrzałam w lustro. Byłam blada i miałam podkrążone oczy, jakbym zarwała kilka nocek z rzędu. Nie wyglądałam dobrze, ani nie czułam się pewnie. W tamtym momencie po raz pierwszy pożałowałam zamieszania, które tego dnia rozpętałam.

Nie miałam ochoty na konfrontację. Marzyłam o tym aby wpełznąć pod kołdrę i przespać tydzień, a potem przez kolejny medytować w samotności. Jednak w tym domu nie miałam prawa sama o sobie decydować.

Vincent miał czekać na mnie w swoim gabinecie.

Nigdy nie byłam w tej części domu, jednak widziałam ją już wcześniej gdy włamałam się do domowego monitoringu.

Przeszliśmy przez długi, pusty korytarz, bez okien i drzwi. Surowy wystrój i niewielkie natężenie światła sprawiło że poczułam się jak w horrorze o bunkrze. Uznałam że półmrok był celowy, miał dodać tajemniczości. Przed drzwiami, do których doprowadził mnie Shane była wnęka i coś w rodzaju poczekalni z dwiema kanapami i jakąś wielką rośliną w doniczce. Roślina musiała być sztuczna, nic żywego nie przetrwało by w tak mizernym, sztucznym świetle.

Drzwi gabinetu były podwójne i wyposażone w ozdobne, rzeźbione klamki. Drzwi mogły być zabytkowe, jednak nie pasowały do domu który miał zaledwie kilkadziesiąt, a nie ponad sto lat. Miały dodać pomieszczeniu dostojeństwa, ale dla mnie dodawały mu komizmu. Symbolizowały sztuczność i fałszywość, która mnie otaczała. Rodzina nie była stara, tylko taką udawała. Nie dorobiła się majątku uczciwą pracą, tylko wyzyskiem i przestępstwem, rodzice nie nauczyli mnie szanować takich ludzi.

Przed drzwiami stała para ochroniarzy w garniturach. Byli uzbrojeni bardziej niż inni ochroniarze, których widywałam wcześniej. Poznawałam to po sposobie w jaki stali, dodatkowe sztuki broni sprawiały że inaczej rozkładali ciężar ciała. Z tego samego powodu wiedziałam że Shane też ma przy sobie broń.

Stałam boso, otoczona przez gromadę uzbrojonych mężczyzn. Mój instynkt samozachowawczy kazał mi uciekać, jednak nie miałam na to możliwości. Mogłam tylko iść na przód, jak bezwolna kukła, którą byłam w tym domu.

Jeśli myślałam wcześniej o gabinecie Vincenta, wyobrażałam sobie raczej przepych pokoju z pierwszej sceny Ojca chrzestnego. Jednak pomieszczenie, do którego zostałam przyprowadzona było znacznie bardziej minimalistyczne, zupełnie pozbawione ozdób. W centralnym punkcie gabinetu stało masywne biurko za którym na wielkim skórzanym fotelu siedział Vincent. Miał na sobie zwykły dla siebie, czarny garnitur z czarną koszulą. Nie był sam, toczył zażartą dyskusję z Dylanem, natomiast Tony siedział na sofie pod ścianą. W tym pomieszczeniu odczułam coś na kształt duszności, atmosfera była tam dla mnie zbyt gęsta od nadmiaru testosteronu.

– ... Zabierzesz Hailie do wujka Montiego. Zostaniecie tam do odwołania. Koniec dyskusji!

– ... Odsyłasz mnie?! Teraz? – warczał Dylan.

Shane odchrząknął.

Na mój widok bracia natychmiast ucichli.

Mój towarzysz delikatnie popchnął mnie, abym weszła do środka. Gdyby nie napięcie wynikające z wydarzeń dzisiejszego dnia, warknęła bym na niego, za to że odważył się mnie dotknąć. Nie chciałam aby żaden z Monetów mnie dotykał.

Dziewczyna z motylami we włosachOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz