Rozdział I

154 55 119
                                    

1920 rok
Niemcy, zmiażdżone po I wojnie światowej, dotkliwie odczuwają kryzys państwa i gospodarki. Wielu traci całe majątki i spada na dno drabiny społecznej. Jednak zostało jeszcze trochę rodzin, którym udało się utrzymać fortunę.

Jedną z nich są Hoffmanni – niemieccy arystokraci, zamieszkujący stary zamek, górujący nad wsią usytuowaną u stóp wzniesienia. Pani Hoffmann jest wdową, straciła męża i syna na froncie. Pozostał jej drugi syn, jej oczko w głowie. _____________________________________________

– Gustav! – zawołała niania, biegnąc za maluchem w głąb ogrodu. Tu było jego miejsce na ziemi, tu bawił się i przeżywał przygody. Czterolatek to żywe srebro, nie można go spuścić z oczu ani na chwilę, by nie zrobił jakiegoś głupstwa. Kobieta z miłością poczochrała jasne loczki, spływające na marynarską koszulę.
______________________________________________

Tamtego feralnego dnia jego opiekunka poszła tylko odebrać przesyłkę od listonosza. Gdy wróciła, podopiecznego już nie było. Zalana łzami, pobiegła do swojej Pani, by powiadomić ją o zniknięciu dziecka. Mimo wielkiej fali poszukiwań, nigdy go nie odnaleziono. Pojawiło się podejrzenie morderstwa, ale ciała  nie odkryto.

Matka, gdy dowiedziała się o stracie ostatniej bliskiej osoby, utopiła się w zamkowej fosie. _______________________________________________

2020 rok

Jolene prędko wysiadła z auta rodziców i rozejrzała się po okolicy. Odetchnęła głęboko rześkim, wiejskim powietrzem. W Londynie tak nie było.

Państwo Whitney’owie wykupili olbrzymi majątek, na którego terenie znajdował się również kilkusetletni zamek, za śmiesznie niską cenę. Ojciec Jolene, John, chciał odrestaurować budynek i urządzić w nim muzeum Johanna Wolfganga von Goethe, niemieckiego pisarza, którego był wielkim miłośnikiem. Jej matka, Heidi, była Niemką, i na starość chciała powrócić w rodzinne strony.

Stary zamek patrzył na nich życzliwie ze wzniesienia. Był cały porośnięty różami, które pięły się po jego murach i zajmowały coraz większą powierzchnię. Kilka wieżyczek, przyozdobionych mieniącymi się w ostrym słońcu dachówkami, wskazywało niebo. Ogród, co dziwne, nie był zarośnięty – może i trawa nie była przystrzyżona, ale kwiaty dzielnie trzymały się rabatek, chwastów nie było, a drzew nie ruszyła żadna burza ani wiatr.

Ścieżki również pozostały takie same – dobrze utrzymane, wyłożone mającą kilka setek lat kostką.

Pan John pomógł wysiąść żonie i zaczął wdrapywać się na szczyt, pod okazałe, dwuskrzydłowe drzwi do budynku.

– Gotowe? – zapytał, wyjmując z kieszeni klucze do budynku. Kobiety skwapliwie pokiwały głowami, wbijając wzrok w przejście, otwierające się niby portal do innego świata.

Wszystko zasłoniła chmura kurzu. Państwo Whitney’ owie cofnęli się, kaszląc i prychając. Gdy tylko tuman opadł, Jolene wsunęła się do środka.

Wnętrze zachowało niemal oryginalny wystrój. Ściany pokrywały stare tapety w ornamentalne, roślinne wzory, mimo upływu czasu nadal ożywiające pomieszczenie  mocnymi kolorami. Z sufitu, wysokiego na pięć, sześć metrów zwisał gigantyczny żyrandol. Sprawiał on wrażenie olbrzymiej, majestatycznej ośmiornicy zwieszającej nad nami swoje macki. Stare, zakurzone, wypchane głowy jeleni, dzików i innych ofiar polowań szlachciców łykały na nowych gości martwymi oczami. W głębi przedsionka było widać szerokie schody, prowadzące na piętro. Kiedyś musiało to wyglądać wspaniale, ale dziś sprawiało wrażenie dość przygnębiające. Marmurowe stopnie zszarzały pod wpływem upływu lat, a kurz zaścielał je zamiast dywanu. Okna z szybami tak brudnymi, że niemal nie przebijało przez nie światło, zdobiły niemal doszczętnie zjedzone przez mole zasłony.

– Uroczo. – szepnęła pani Heidi. Przesunęła pomarszczoną dłonią po poręczy, zostawiając na niej długą smugę. Zaraz jednak klasnęła w dłonie i uśmiechnęła się. – No co, będzie dużo roboty, ale najważniejsze, że spełniliśmy swoje marzenie, prawda? Teraz trzeba się zająć przede wszystkim wybraniem pokoi i rozłożeniem materacy, póki nie przyjechały wszystkie ciężarówki z bagażami.
____________________________________________

Jolene poklepała dmuchaną poduszkę, nadając jej kształt. Odmówiła spania z rodzicami – w końcu była już dorosłą kobietą po studiach i należało jej się trochę prywatności. Wybrała jednak komnatę sąsiadującą z ich, położoną w jednym ciągu długiego korytarza.

Przymknęła oczy. Od rana zajmowała się przywracaniem tego pomieszczenia do jako takiego stanu – zmiotła kurz, mysie bobki, które chrzęściły pod nogami przy każdym kroku, i wywaliła dywan, który był siedliskiem moli i roztoczy. Teraz padała z nóg i chciała w końcu się położyć – na wielkim zegarze z wahadłem przed chwilą wybiła północ.

Już prawie oddała się w objęcia Morfeusza, gdy przez zamgloną, półprzytomną świadomość dotarły do niej dziwne dźwięki. Brzmiały jak kroki małych nóżek.

Usiadła gwałtownie na łóżku i drżącymi rękami włączyła latarkę, położoną uprzednio przy posłaniu. Jaskrawy snop światła omiótł pokój. Pusto. Miała wrażenie, jakby temperatura opadła o kilka stopni.

Wtem do jej uszu dobiegła cicha melodia, jakby wygrywana na fortepianie. Ten instrument stał, z tego, co się zorientowała, tylko w jednym miejscu – w salonie, który znajdował się dokładnie pod nią. Rzewna melodia, choć cicha, była dobrze słyszalna. Brzmiała jak jedna z piosenek, które kiedyś śpiewała jej matka. Tekst zawsze ją przerażał, jako dziecko nie mogła potem zasnąć, ale dzięki temu poznałaby go zawsze i wszędzie.

Uderzył deszcz, wybuchła noc, przy drodze pusty dwór
W katedrach drzew, w przyłbicach gór, wagnerowski ton
Za witraża dziwnym szkłem, pustych komnat chłód
W szary pył rozbity czas, martwy, pusty dwór

Dorzucam drew, bo ogień zgasł, ciągle burza trwa
Nagle feeria barw i mnóstwo świec, ktoś na skrzypcach gra
Gotyckie odrzwia chylą się i skrzypiąc suną w bok
I biała pani płynie z nich w brylantowej mgle...*

Serce podeszło jej do gardła. Wyobraziła sobie czyjeś palce, sunące zręcznie po klawiszach instrumentu. Miała wrażenie, że z ogrodu słyszy charakterystyczny szczęk sekatora. W tej samej chwili melodia zamarła, a z dołu dobiegło ją głośne skrzypienie zawiasów i donośne trzaśnięcie drzwi, które poniosło się po budynku. Zaspany głos matki, najwidoczniej rozbudzonej hałasem, otrzeźwił ją.

– Jo? – zapytała. Gdy weszła do pokoju w białej koszuli nocnej, sama przypominała ducha. Na jej twarzy widniała konsternacja. – Kto był na dole? To ty?

– N-nie. – Wydukała. – Mamo, słyszałaś to...

– Co? – zapytała. – Słyszałam tylko drzwi. Myślałam, że poszłaś zwiedzać zamek. 

– Nie. – poderwała się i usiadła na posłaniu. – Nie o to chodzi. To brzmiało, jakby... Jakby dziecko tutaj spacerowało. A potem ta melodia...

– Jaka melodia? – zmarszczyła brwi kobieta.

– Ktoś grał na pianinie tą piosenkę, którą zawsze mi śpiewałaś. – tłumaczyła zaoferowana. Przestraszyła się nie na żarty.

– Bzura. – powiedziała matka. – Coś ci się przyśniło.

– A trzaśnięcie drzwi przyśniło się nam obu? – była wściekła, że kobieta jej nie wierzy.

– To pewnie przeciąg. – ucięła dyskusję i wróciła do siebie. Jolene nie mogła zasnąć, jej zmysły były wyostrzone, i nawet chrobot i popiskiwanie myszy ją niepokoiły. Przeleżała tak niemal do rana, a sen zmógł ją tuż przed świtem. 

______________________________________________
* Fragment piosenki "jest taki samotny dom" Budki Suflera

Kukułcze jajoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz