Rozdział VIII

88 29 123
                                    

Listopad, 1919 r.

Zofie Fischer krzątała się jak w ukropie, by przygotować wszystko na przybycie gości. Od kilku dni nie robiła praktycznie nic poza myciem okien, pucowaniem podłóg czy ścieraniem kurzu z każdej możliwej powierzchni poziomej. Wysprzątanie tak ogromnego budynku nie było niczym łatwym ani przyjemnym, toteż kobieta czuła się całkiem już wyczerpana pomaganiem i dyrygowaniem pozostałą częścią służby.

Kolejnym skomplikowanym punktem programu było opracowanie menu - tak wykwintnego, jak tylko pozwalały na to obecne czasy. Do tego należało dopasować obrus, zastawę, a najlepiej i srebra rodowe z grawerowanymi inicjałami państwa Hoffmannów. Do wszystkich tych obowiązków dochodziła jeszcze opieka nad małym Gustavem.

Na szczęście chłopiec przestał ostatnio być tak rozbrykany, a teraz próbował swoich sił jako florysta i z ukochanych kwiatów usiłował ułożyć bukiety, które później znajdą się na stole.

Szło mu to dość opornie - łodygi plątały się, a delikatne płatki sypały przy najlżejszym dotyku. Cała podłoga zamkowego korytarza była zaścielona liśćmi i urwanymi główkami roślin. Niania westchnęła tylko cicho. Uprzątnie to później.

Chwila spokoju i skupiony wzrok dziecka wynagradzały jej dodatkową pracę. Patrzyła, jak zestawia białe margaretki z czerwonymi różami, oplatającymi mury, całość przeplatając koperkiem. Wyglądało to może nieco awangardowo, ale z pewnością uroczo.

Przeprowadziła w myślach szybkie rozeznanie, czy z pewnością wszystko jest gotowe na jutrzejszy dzień. Łóżka pościelone, żywopłot przycięty, mięso stało gotowe i czekało na przyrządzenie. Chyba wszystko się zgadzało.

Miała tylko nadzieję, że jej Frau podoła wyzwaniu i zdoła się uspokoić i przygotować. Spotkanie z przyjaciółmi zmarłego męża nie mogło być łatwe, jednak musiała wierzyć, że pani Hoffmann da radę.

– Jak ci idzie, Gus? – spytała, zbierając kilka zbłąkanych łodyżek.

– Dobrze – odparł. Miała wrażenie, że był przesadnie zamyślony i wciąż odpływał myślami gdzieś daleko. Nie była tylko pewna, czy takie zachowanie było mile widziane.

– Trapi cię coś? – Poruszyła więc ostrożnie temat.

– Nie. – Zagryzł wargę, a ona wyczuła, że nie jest z nią szczery. – Właściwie to… jacy są koledzy ojca? Nie będą o nim rozmawiać? Ciężko mi jest mówić o tacie…

– Wiem, skarbie, wiem – mruknęła i przytuliła go mocno. – Myślę, że nie będą poruszać tego tematu. Wiedzą, jak trudny jest dla ciebie i twojej mamy.

Blond główka wtuliła się w jej klatkę piersiową, po pucołowatym policzku spłynęło kilka łez, opanował się jednak prędko. Małymi piąstkami otarł twarz i uśmiechnął się delikatnie. Zazdrościła mu tej pogody ducha.

– Mam nadzieję, że masz rację, Buniu – powiedział, a jej aż ścisnęło się serce.
__________________________________________

Pani Fischer stała w oknie, nerwowo wykręcając palce, aż strzelało jej w kostkach. Gdzie oni są, powinni już być… a jeśli coś się stało? Może wypadek? Rozbili się po drodze? Jakiś pociąg się wykoleił lub padł ofiarą kolejnego zamachu i utknęli na przejeździe kolejowym? A może zwyczajnie za bardzo się zamartwia?

„Uroki wojny” pomyślała z tak rzadką dla niej ironią. Chyba każdy martwił się teraz o bliskich, snuł najczarniejsze scenariusze i dorabiał mroczne teorie tam, gdzie były one całkowicie zbędne.

Nagle usłyszała chrzęst żwiru pod kołami, podskoczyła więc i ponownie wyjrzała na zewnątrz. Na podjazd wjeżdżało właśnie eleganckie auto. W tych czasach samochód był luksusem, na jaki mogło sobie pozwolić naprawdę niewielu, prawdziwą wizytówką luksusu.

Drzwi otworzyły się i z pojazdu wysiadły trzy osoby - dwoje mężczyzn, przyjaciół Herr Hoffmanna, i kobieta, dzierżąca w smukłej dłoni czarną rączkę od koronkowej parasolki.

Wiatr przywiał na drogę jesienne liście, tworząc obrazek tak piękny, że panna Fischer żałowała, iż nie może go uwiecznić. “Ulotność chwili” zatytułowałaby taki obraz, ukazujący wirujące liście i zupełnie niepasujące do otoczenia towarzystwo. Wiedziała, że na dole gości przyjmie lokaj, a jej obowiązki zostały już wypełnione, mimo to drżała delikatnie ze stresu.

Rano wyszorowała podopiecznego i ładnie go ubrała, teraz tylko modliła się,  by nie wyskoczył z jedną ze swoich filozoficznych rozmów przy nowo przybyłych.

Usłyszała jęk otwieranych na oścież, dwuskrzydłowych drzwi. A więc nadeszli.
__________________________________________

Gustav siedział przy stole i machnał nóżkami w powietrzu. Stolik przed nim był zastawiony różnymi przysmakami, od których pochwycenia i pożarcia nie uchroniłoby się zwykle dziecko. On nie był jednak zwykłym dzieckiem i bez trudu opanował apetyt.

Drgnął, gdy na progu stanęła matka z gośćmi.

– Franz, Arnoldzie, Margaret – zwróciła się do nich bezbarwnym tonem – to mój syn, Gustav.

Chłopczyk zerwał się szybko i podszedł do nich, by nie wyjść na niewychowanego. Zwrócił uwagę na rodzicielkę - twarz miała pozbawioną wyrazu jak lalka, manekin sklepowy z zaprogramowanymi zasadami. Była taka od momentu, w którym dostała ten list…

Pan, nazywany Franzem, puścił do niego oczko i uścisnął jego małą rączkę, w której w dziwny sposób pojawiła się drobna moneta.

– Zasiądźmy może do stołu. – poprosiła pani domu z tym samym wypranym z emocji głosem. Posłusznie zasiedli na wskazanych miejscach i zabrali się do skromnych, acz wykwintnych (jak na obecne czasy) posiłków.

Franz, który podsiadł kolegę, by usadowić się koło Gustava, zagadał do niego, uśmiechając się.

– Nie czujesz się tu samotny? – spytał. – Taki wielki, pusty zamek… masz się z kim bawić? Nie przychodzi tutaj chyba zbyt wiele osób w twoim wieku?

– Nie jestem sam! – Malec się obruszył. – Bunia się mną zajmuje. Pielęgnujemy ogród, hodujemy pomidory…

– Ach, rozumiem! – zaśmiał się mężczyzna. – A jesienią i zimą? Dziś jest wyjątkowo ładna pogoda, ale przyjdą dni, gdy krajobrazem za oknem zawładnie deszcz i śnieg…

– Nie przeszkadza mi to – odparł, zgodnie z prawdą. – Kiedy pada, uczę się czytać i zwiedzam budynek. Koło sypialni mamy, na drugim piętrze, są małe drzwiczki. W środku jest wnęka, a w niej wisi portret mamusi. Wrzuciła go tam po… – urwał wątek. –  Za obrazem są schody, ukryta klatka schodowa, o której nikt nie wie…

– Rozumiem. – Uśmiechnął się gość, odsłaniając żółte zęby. – A co byś powiedział, jakbyśmy zrobili sobie teraz zdjęcie? Takie na pamiątkę? Herr Arnold przywiózł aparat. A potem pokażesz mi ogród?

– Pewnie! – Zgodził się bez wahania i poprosił jedną z kucharek, by przyniosła sprzęt. Ustawili się na tle tapety w kwiatki k cierpliwie czekali, aż mignie flesz. Drugi z przybyłych obiecał wywołać zdjęcie i przysłać kopię. Potem chłopiec zaprowadził Herr Franza na zewnątrz, by oprowadzić go po grządkach i szklarni.

– To tutaj spędzasz najwięcej czasu? – Zadał niespodziewanie pytanie.

– Tak – odparł mały stanowczo. – Kiedyś przychodziłem tu z mamą, ale teraz… ona mnie nie znosi. Nie odzywa się do mnie.

Kukułcze jajoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz