Rozdział V

72 32 89
                                    

1917 r.

Pani Fischer, gdy się dowiedziała, poczuła się, jakby dostała obuchem. Była akurat w kuchni, kiedy przyszedł ten list. Po zobaczeniu adresu opanowały ją mdłości. Stamtąd mogły przyjść tylko dwie rzeczy: zwolnienie ze służby lub zawiadomienie o śmierci. Natychmiast rozerwała kopertę, nie bacząc na to, że nie wypada. Urzędowy druczek wyleciał na ziemię.

Podniosła go drżącymi ze zdenerwowania rękami i przebiegła wzrokiem linijki ułożonych w ciągu literek, od których zależało teraz wszystko. Boże, oby to nie było… nie.

Filiżanka, trzymana przez nią, z głośnym trzaskiem uderzyła o podłogę i rozbiła się w drobny mak. Gorzka herbata, towar niemalże deficytowy, szybko wniknęła pomiędzy szpary w parkiecie. Nie zważała jednak na to. Nie teraz.

Pomyślała o maszynistkach. Przez ich ręce codziennie przechodziły setki, jeśli nie tysiące takich kartek. Te kobiety były wysłannikami samej śmierci.

Jeszcze raz spojrzała na dokument – miała nadzieję, że coś źle zrozumiała. Na próżno. Tekst był niezmiennie ten sam, a postać na znaczku pocztowym głupio się do niej szczerzyła.

Szanowna Frau Hoffmann,
z przykrością informujemy, że pański syn, Hans Hoffmann, zginął w bitwie nad Isonzo dnia trzeciego września w wyniku odniesionych obrażeń. Mimo natychmiastowo udzielonej pomocy, jego życia nie udało się ocalić. Po pańskim mężu, Paulu Hoffmannie, ślad zaginął. Ostatnie wzmianki o nim pochodzą ze szpitala polowego znajdującego się nieopodal pola walki. Podejrzewamy, że poniósł śmierć po strzale w brzuch, jednak nie jesteśmy w stanie stwierdzić tego z pewnością, ponieważ personel ośrodka nie prowadził rzetelnej dokumentacji pacjentów. Z kondolencjami i wyrazami szacunku.

Niżej znajdował się podpis i urzędowa pieczątka.

Usiadła ciężko na krześle i ukryła twarz w dłoniach. Jej Hans, jej kochany podopieczny, którego znała od momentu narodzin… “ośrodek” – co za eufemistyczne określenie na budynek przesiąknięty mdłym zapachem krwi, wymiocin, potu i moczu, w którym Kostucha co rusz zbiera swoje żniwo?!

Przypomniały jej się straszne, średniowieczne obrazy, które pokazywała jej babcia. Ileż to już lat temu?

“Dance macabre – mówiła. – Kiedyś i ty zamkniesz oczy. I przyjdzie po ciebie mara, która kręci piruety, i weźmie cię ze sobą. Czy służka, czy wielki pan, czy bogacz… w tragicznym korowodzie, wszyscy ruszymy za nią, nareszcie równi”. Parę miesięcy później ona również dołączyła do tej upiornej choreografii. Czy teraz zmora i Hansa wzięła w objęcia?

Łzy pociekły jej po policzkach. Zaraz jednak coś sobie uświadomiła. Musiała się opanować, nie mogła pozwolić sobie na zatracanie się we wspomnieniach. Trwała wojna, każdy tracił kogoś bliskiego.

Ktoś musiał przekazać Pani. I tym kimś musiała być ona. I tak pozwoliła sobie już na zbytnią swawolę. Nie powinna była tego czytać, nie była adresatką.

Zapłakana, weszła po schodach na drugie piętro. Zapukała cicho, trzęsąc się.

– Frau Hoffmann? – Zawołała.

– Tak? – Dobiegł zza drzwi chłodny głos. Chwilę potem kobieta stała już na progu, zasłaniając uroczą toaletkę w rogu pomieszczenia. – Ach, to ty, Sofie. Wejdź, proszę. Czyżby coś się stało?

Nic nie odpowiedziała, tylko wcisnęła jej w dłoń list. Gładkie czoło pani domu zmarszczyło się, gdy przebiegła go wzrokiem, blednąc z każdą chwilą. A kiedy skończyła, osunęła się powoli po framudze.

– Proszę się wyprostować! – Krzyknęła niania i złapała ją pod pachy, stękając z wysiłku. – Tutaj, do toaletki, na krzesło, już, już!

Udało jej się usadzić ją na małym, obitym białą tkaniną taboreciku.

– Wyjdź. – Wyszeptała wdowa bezbarwnym tonem. – Proszę cię, wyjdź.

– Ale Frau Hoffmann, ja… – zaczęła.

– Powiedziałam wyjdź! – Podniosła głos.

Tym razem posłusznie opuściła pokój, zostawiając ją samą, wpatrzoną w swoje odbicie w gładkiej tafli lustra. W odbicie osoby powoli popadającej w obłęd.
__________________________________________

– Buniu? – Usłyszała nagle cichy głos ulubieńca, a jego błękitne oczka patrzyły na nią przez otwarte okno. – Co się stało? Dlaczego płaczesz?

Prędko otarła łzy. Miała świadomość, że matka mu nie powie – unikała kontaktu z synem – więc ciężar tego obowiązku spoczął na niej.

– Och, Gustav… – wyjąkała, całkowicie nieprzygotowana. – Tata i Hans… umarli.

Nim zdążyła się obejrzeć, jego drobne ciałko przecisnęło się do kuchni i przytuliło do niej mocno. Objęła go i usadziła sobie na kolanach. Małe usteczka dziecka wygięły się w pełną żałości podkówkę. Kilkanaście minut siedzieli tak w ciszy, zakłóconej tylko odgłosami uderzających o blat łez, aż w końcu przerwał ją chłopczyk.

– Kto ich zabrał? – Odważył się zapytać.

– Śmierć… – powiedziała drżącym głosem. – To taka mara, która krąży po świecie. Moja babka mówiła, że kocha tańczyć. To taki chichot losu. Jest jak ostrze, które przecina cienką nić naszego istnienia. Jak kosa, która musi zebrać swoje żniwo. Żniwo życia. – Pogłaskała go po główce. – Ciesz się życiem, Gustav.

Kukułcze jajoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz