Rozdział XI

62 24 92
                                    

Marzec, 1920 r.

Gustav strasznie się nudził. Jego niania nie mogła się dziś nim zająć. Miała okropną migrenę i matka chłopca dała jej dzień wolnego, by doszła do siebie. Bez towarzystwa troskliwej Buni nie było jednak tak radośnie i nie do końca wiedział, co ma ze sobą zrobić.

Dłuższą chwilę pałętał się po zamku. Chodził w tę i z powrotem po korytarzach, licząc, ile kroków jest od ściany do ściany, wpadł do biblioteki z zamiarem nauki czytania, który jednak szybko porzucił, a nawet włóczył się po kuchni, jednak kucharki szybko go wyrzuciły, tłumacząc, że plącze się pod nogami.

Później wszedł na piętro i otworzył ostatnie drzwi, te, które skrywały wnękę z portretem jego rodzicielki. Właściwie nie wiedział, dlaczego wyniosła ten obraz, zamiast powiesić go na widoku. Dostała go od znajomego malarza, jednak nie wydawała się zadowolona.

Malec musiał przyznać, że efekt wyszedł upiorny, choć realistyczny. Dzieło było idealnym odwzorowaniem Frau Hoffmann, ale tej „nowej”, odmienionej po śmierci męża i syna. Wargi zamarły w sztucznym grymasie, a oczy, pozbawione wyrazu, sprawiały wrażenie, jakby wpatrywały się w niego, lecz zdawał sobie sprawę, że to tylko sprytna iluzja, celowy zabieg autora.

Stanął na paluszkach i szarpnął mocno za ramę. Ta odsunęła się, odsłaniając drewnianą ścianę, na pozór pozbawioną choćby szczeliny.

Nie przejęty tym zupełnie, mocno nacisnął jedną z desek boazerii u góry, a ta najzwyczajniej w świecie cofnęła się do tyłu, ciągnąc za sobą trzy sąsiednie.

Zadowolony, wczołgał się bez namysłu w małą wyrwę, będącą przejściem do odkrytej niedawno kryjówki.

Nigdy nie zastanawiał się, co właściwie robią w zamku takie ukryte klatki schodowe. W rzeczywistości miały one kilka wytłumaczeń.

Po pierwsze, kiedyś tworzono takie sekretne przejścia, by ułatwić służbie przemieszczanie się pomiędzy pokojami z jednoczesnym zachowaniem przez nich dyskrecji - w końcu proste pokojówki chodzące po korytarzach razem z zamożnymi arystokratami mogły stać się skandalem.

Drugim wytłumaczeniem było tworzenie tajnych kryjówek na wypadek niespodziewanego ataku. O takich miejscach wiedzieli tylko właściciele budynku, którzy w razie potrzeby mogli się tu bezpiecznie schronić.*

Trzecim wytłumaczeniem była instalacja grzewcza. Wielkie piece stały w dwóch kotłowniach (po jednej na każde skrzydło zamku). Zimą rozpalano w nim wielki ogień, a ogrzewanie działało na zasadzie pociągów parowych - rozgrzana para była kierowana w rury ciągnące się pod podłogami pokoi. Tu, w paru miejscach, znajdowały się w podłodze klapki, pod którymi ukryte były zawory, by w razie potrzeby zmniejszyć lub zwiększyć temperaturę.

Gucio, jak to dziecko, nie zawracał sobie jednak głowy takimi rzeczami. Dla niego były to po prostu ciemne tunele, w których musiał chodzić nieco zgięty, a które być może prowadziły do ukrytych skarbów. Wchodził więc tam i zaszywał się w dni takie jak ten, bo tu nikt nie mógł go znaleźć - nikt nie wiedział o istnieniu przejść.

Kiedy znudziło mu się przeciskanie się przez ciasne przestrzenie, ostrożnie wrócił z powrotem na górę i wyczołgał się na zewnątrz.

Nie zatrzymywany przez nikogo, wziął płaszczyk i wyszedł na dwór.

Z ziemi zaczynały już powoli wychodzić główki kwiatów. Przebiśniegi z kolei już przekwitły, a Gus czekał teraz, aż zakwitną kwietne rabaty i jego grządki z warzywami. Zawsze cieszył się też, gdy otwierały się pąki róż, okalających zamkowe mury.

Jego tata narzekał kiedyś, że korzenie roślin rozsadzą ściany i przyczynią się do zawalenia budynku, chciał nawet je ściąć, jednak po usilnych prośbach syna zostawił je w świętym spokoju, a jego mama nie potrafiła ich wyrzucić, ponieważ były dla niej kolejną pamiątką po zmarłym mężu.

Znudzony chłopczyk szedł, kopiąc piłkę. Minął staw, w którym poziom wody podniósł się znacznie z powodu śniegu, stopniałego całkiem niedawno. Musiał uważać. Przy brzegu poślizgnął się i omal nie wpadł w objęcia ciemnej toni.

Wzdrygnął się z przerażenia. Mało brakło, a spocząłby na dnie…

Przeszedł dalej, za szklarnię, w której nieliczne rośliny, które przetrwały zimę, pięły się w górę, i podszedł aż pod żywopłot, odgradzający ogród od drogi biegnącej do zamku.

Trakt biegł w górę, wokół pagórka, niczym serpentyna. Oplatał górkę dookoła, wąski i piaszczysty. Kiedy padało, spływały po nim kaskady, wręcz wodospady wody. Wtedy Gustav miał zakaz wychodzenia z domu, by rwący nurt nie pociągnął go za sobą.

Dziś było słonecznie, a piach wysechł na wiór. Malec usłyszał jednak cichy śpiew po drugiej stronie krzaka.

Chodź do mnie,
chodź do mnie, rączkę mi daj
Prawą mi daj, lewą mi daj
I już się na mnie nie gniewaj
Prawą mi daj, lewą mi daj
I już się na mnie nie gniewaj…

Znał tą piosenkę, niania często mu ją śpiewała.

Nie chcę, nie chcę,
nie chcę cię znać…
Chodź do mnie, chodź do mnie,
Rączkę mi daj*… – Dokończył Gustav i, zaintrygowany, spróbował rozgarnąć liście, by dostać się do tajemniczej osoby.

Ktoś się poruszył, śpiew umilkł.

– Kim jesteś? – Usłyszał zatrwożony szept syn właścicieli posiadłości.

– Mam na imię Gustav. – Przedstawił się natychmiast. Bunia powtarzała ciągle, nie niepotrzebnie mieli jęzorem na prawo i lewo, ale co mogło mu się stać? – A ty, jak się nazywasz?

– Albert. – Padła odpowiedź. – Możesz tu do mnie przyjść?

– To ty chodź do mnie – powiedział. – Na lewo powinna być dziura, przeciśniesz się na moją stronę.

Podszedł do wyrwy i czekał cierpliwie, aż nieoczekiwany gość przeciśnie się przez zasłonę liści.

Chłopiec musiał być w jego wieku, miał pięć, może sześć lat. Posiadał włosy w tym samym odcieniu jasnego blondu, ale inaczej ścięte. Był umorusany, a za paznokciami miał brud. Niebieskie oczy, o kolorze nieba w słoneczny dzień, błyszczały, zaciekawione.

Maluch sprawiał wrażenie, jakby nie mógł uwierzyć, że ktoś zaprosił go na posesję. Rozglądał się gorączkowo, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół otoczenia.

– To wszystko twoje? – spytał nieśmiało.

– Mojej mamy. – Sprostował dumny właściciel. – I moje właściwie też.

– A zamek?

– Rosenschloss? Tak, mieszkamy w nim – odparł Gustav, pusząc się jak paw. – Oprowadzić cię?

Nowy kolega tylko skinął głową, jakby nie mógł uwierzyć we własne szczęście.
__________________________________________

– Przyjdziesz jeszcze kiedyś? – Panicz Hoffmann spojrzał na Alberta błagalnie. – Pokażę ci tajemne przejście w zamku!!!

– Może… – powiedział z wahaniem chłopiec. – Wiesz, dziś wyjątkowo się tu zakradłem. Nie widziałem, że kogoś spotkam. Rodzice by tego nie pochwalili… zresztą, muszę pomagać w domu, wypasać krowy…

– To przyjdź, jeśli będziesz mógł. – Uciął. – Tylko nie przychodź pod dom, bo matka może być zła… będziemy się apotykać nad jeziorem. Zahukaj jak sowa, to będę wiedział, że to ty.

– W porządku. – Skinął głową i odwrócił się, by odejść. – Do zobaczenia!
______________________________________________

*Inspiracją były tak zwane Priest Hole tworzone w Anglii, w XVI i XVII w. w  domach rodzin, które pozostały przy katolicyzmie wbrew prawu, które wymagało przyjęcia zwierzchnictwa króla/królowej nad Kościołem. W rezultacie w budynkach powstawały małe kryjówki, skrytki, w których chowali się księża w przypadku rewizji. W latach późniejszych, w okresie Holocaustu, tworzono też takie skrytki, by ukryć osoby pochodzenia żydowskiego.

*Piosenka dla dzieci “Rączkę mi daj”. Dla mnie nabrała upiornego znaczenia po przeczytaniu “Lśnienia” :/

Kukułcze jajoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz