Rozdział VI

83 30 123
                                    

Jolene od rana czuła dziwny, nieokreślony niepokój. Choć ostatnia noc była pozbawiona wszelkich ekscesów z rodzaju nawiedzeń, egzorcyzmów czy jelitówki, nie czuła się całkiem spokojna.

Była jednak skłonna uwierzyć, że cały ten ciąg nieco niecodziennych zdarzeń był wynikiem niewyspania, szoku, podekscytowania i opowieści, które w tajemnicy czytała jako dziecko. W końcu była osobą myślącą racjonalnie. Albo chociaż usiłującą.

Gdy robiła kawę czuła się nieswojo, zupełnie jakby ktoś ją obserwował. Lękliwie zajrzała do każdego zakamarka, ale nic nie dostrzegła. Miała jednak wrażenie, że niewidoczna para oczu czujnie obserwuje każdy jej krok, tylko czekając na jakieś potknięcie.

Z tego powodu starała się unikać przebywania w samotności i trochę przesadnie kleiła się do rodziców. Kiedy zapadł zmierzch, stwierdziła jednak, że nie będzie z nimi spała. Na litość boską, była dorosłą dziewczyną po studiach!

Z godnym podziwu zacięciem poszła do swojego pokoju – a właściwie komnaty. Co prawda po gruntownym sprzątaniu zostało w niej niewiele (grube, różowe zasłony i przeżartą przez korniki szafę musiała wyrzucić), ale dmuchany materac i ocalała komódka w połączeniu z kryształowym żyrandolem, wypchaną głową łosia, który ze ściany patrzył się na nią z wyższością, i gryzącą się z nim tapetą w drobne różyczki stwarzały niepowtarzalny klimat.

Położyła się, uklepała poduszkę i szybkim ruchem zgasiła lampę. Zapadła całkowita ciemność, w której każdy cień czy nieregularny kształt wyglądał jak mara.

Zmysły miała wyostrzone. Rejestrowała piski myszy, ciche stukanie ich łapek o parkiet, chrapanie ojca w sąsiednim pomieszczeniu. Ale tego, co stało się zaraz, nie mogła usłyszeć.

Z drzwi zaczęła promieniować delikatna, srebrna mgiełka. Jo, na granicy jawy i snu, ledwo to odnotowała – zjawisko wyglądało jak zwyczajna chmura wzbitego przez podmuch wiatru kurzu, którego było tu pod dostatkiem.

Chwilę potem cząstki zespoiły sję i przyjęły kształt. I to już było niepokojące.

Minęło kilkanaście sekund, nim zorientowała się, na co patrzy, ale trwały dla niej wieczność.

Smukła ciemnowłosa kobieta, ubrana w długą, koronkową suknię, stała ze wzrokiem wbitym w nią. Uśmiechała się delikatnie, lecz z okrutnym wyrachowaniem. I chyba ten uśmiech był najgorszy – był grymasem osoby obłąkanej.

Nagle zmora rozpłynęła się. Przerażona dziewczyna wstała na miękkich z przerażenia nogach.

Zimniejszy niż lód palec poklepał ją w ramię. Wrzasnęła i okręciła się na pięcie. Stała oko w oko z nią. Panią z obrazu, która trzymała lodowatą rękę na jej barku.

Krzyknęła tak, że musieli usłyszeć ją w drugim skrzydle budynku. Widmo poruszyło się, jakby chciało wykonać następny ruch, ale ona nie czekała – rzuciła się naprzód i wybiegła z pokoju.

__________________________________________

Krztusząc się, zbiegła po schodach. Marmurowe stopnie były wyślizgane przez kilkanaście pokoleń, co sprzyjało bardzo  niechcianym w tej sytuacji potknięciom.

Ślizgała się, ale biegła dalej, co i rusz oglądając się przez ramię. Wpadła do salonu, który był pokojem przechodnim, i okręciła się jak fryga. Było tu kilka drzwi, a ona nadal nie pamiętała, które prowadziły na zewnątrz.

Ze strony klatki schodowej dobiegły odgłosy prędko stawianych kroków. Jeden mylny ruch i trafi do ślepego zaułka, gdzie osaczenie jej nie będzie stanowić problemu.

Zawahała się, niezdecydowana. W podjęciu decyzji pomógł jej rozwój wypadków.

Temperatura w pomieszczeniu opadła o kilka stopni, a jej oddech zamienił się w parę. Chłodny podmuch powietrza musnął ją, lecz stała jak sparaliżowana. Dopóki niewidoczne palce nie przesunęły po czarno-białych klawiszach fortepianu, wygrywając skoczną melodię.

Rzuciła się do najbliższych drzwi i szarpnęła za klamkę. Szczęśliwie, to były te właściwe. Nie patrząc już za siebie, poleciała wąską, ledwo teraz widoczną ścieżką w stronę wioski.
__________________________________________

O półgodzinie była już o krok od obłędu. Szybkim krokiem, co i rusz podbiegając, zmierzała do osady, która niby była na wyciągnięcie ręki, a mimo to nadal tak daleko. Zaczynała już wątpić, czy opuszczenie zamku było aby na pewno tak dobrym pomysłem.

Tuż obok niech zahukała sowa. Wzdrygnęła się i rozejrzała – przez panikę, jaka ją ogarnęła, miała wrażenie, że wszędzie dookoła niej są duchy.  Pusto.

W dole zaczęła już dostrzegać światła miasteczka. Z tego, co pamiętała, przy drodze było tam coś w rodzaju zajazdu. Ruszyła więc przed siebie, trzęsąc się jak osika.

W końcu zobaczyła szyld karczmy. Z nieopisaną ulgą zastukała w drzwi. Na odpowiedź musiała chwilę poczekać. Kiedy tak stała, na dworze, w nieznanej wiosce, otoczona przez ukryte w ciemności potwory, myślała, że oszaleje. Nagle jednak zasuwka odsunęła się, zabrzęczał łańcuch, a w powstałej szparze pojawiła się głowa siwowłosego mężczyzny.

– A ona to kto, hę? – warknął. – I czego tu chce?

– Szukam noclegu. – Niemal rozpłakała się ze szczęścia. – Mogę nawet spać na podłodze, proszę.

– U nas jeszcze nikt na podłodze nie spał. – burknął. – I ona też nie będzie.

Otworzył drzwi i wpuścił ją do środka. Prędko skorzystała z zaskoczenia. Sięgnął za barek i podał jej trochę już przerdzewiały klucz.

– Pójdzie schodami w górę i w lewo, trzecie drzwi. Tim jestem. – Ścisnął jej dłoń. – Śniadanie o ósmej.

– Dobrze, dziękuję! – wyjąkała i przeszła do pokoju. Zabarykadowała się i rzuciła na łóżko. Bała się, że nie zaśnie, ale sen porwał ją od razu, wymęczoną po nocnych przygodach.

Kukułcze jajoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz