P. VIII / PO CO TAK OD RAZU MÓWIĆ PRAWDĘ?

28 4 1
                                    

James miał niesamowity talent do znajdowania sobie roboty w każdej sekundzie życia. Jak najbardziej wiązało się to z jego tragicznie niską samooceną i koniecznością udowodnienia tak każdemu innemu oddychającemu istnieniu, jak i sobie samemu, że nie marnuje swojego życia. Że nie bezcześcił dobrego imienia Fleamonta i Effie swoją bezczynnością. Na całe szczęście Potter miał też piękny twór zwany rodziną. Może trochę pozszywaną z każdego świata, może przepełnioną dziwactwami i może bez ani jednej kropli wspólnej krwi we wszystkich ich ciałach, ale rodzinę, która o niego dbała. Rodzinę, która go rozumiała i na wylot znała jego sposoby radzenia sobie z rzeczywistością czy sposoby na autodestrukcję.

I właśnie dlatego, gdy James usiadł w kapitańskiej kajucie żeby zacząć planować swoje działania, bo przecież wystarczająco już odpoczął po szaleństwie ostatnich dni, Lily natychmiast do niego wpadła z komentarzem o tym, że pomieszczenie trzeba przewietrzyć, bo zaraz zacznie śmierdzieć stęchlizną. A Potter przecież nie mógł zostać w przestrzeni, w której za chwilę miał pojawić się przeciąg, bo co komu po chorym kapitanie? I tym prostym sposobem Evans wypchnęła swojego przyjaciela tak z pokoju, jak i z podjętej próby pracy.

Więc James przeszedł się do pomieszczenia służącego im za "domowy" gabinet lekarski, gdzie natknął się na Pandorę, której akurat Mary akurat zmieniała opatrunek na lekko poszkodowanej kostce. Obie dziewczyny chętnie zamieniły z Potterem parę słów, a Pandora nawet przywołała chłopaka do siebie żeby zmierzwić mu lekko włosy, gdy ten znowu zaczął próbować ją przepraszać. Dalej rozmawiając i żartując między sobą, dziewczyny kątem oka śledziły poczyniania Jamesa, który zaczął przeglądać znajdujące się w okolicy szafki. Wystarczyło jednak tylko jedno mruknięcie chłopaka o tym, że niedługo trzeba będzie uzupełnić zapas morfiny, by Mary zerwała się na równe nogi i z teatralną dramaturgią wypchnęła go z pomieszczenia zarzekając się, że tylko poprzestawia jej rzeczy i nie będzie się w nich mogła później odnaleźć. Więc próbę  zweryfikowania medycznego inwentarza przez Pottera również zduszono w zarodku.

Przez chwilę James szwędał się bez celu po korytarzach pod pokładem próbując sobie przypomnieć, na co niedawno narzekali jego przyjaciele. Co mógł zrobić, co mógł przygotować, co mógł naprawić. W czym mógł pomóc. Gdy jednak tylko do jego głowy wpadał jakikolwiek pomysł, na jego drodze magicznie materializował się któryś z jego przyjaciół twierdząc, że ma wszystko pod kontrolą i że w danym momencie i w danej przestrzeni James bardziej by przeszkadzał, niż pomagał. Potter miał świadomość tego, że żadne z nich nie mówiło tego złośliwie, tak, jak doskonale wiedział, że żaden inny argument by do niego nie przemówił.

I tak, jak niewielki zakątek jego serca podpowiadał mu, że powinen poczuć się w tamtym momencie bezużyteczny, tak James nie potrafił powstrzymać się od odczuwania pewnego rozczulenia. Bo jakby nie patrzeć kochał swoją ekipę z całego serca. Tak każdego pojedynczo, jak i całą ich gromadę liczoną w paczkach. Uwielbiał to, że byli bandą przybłęd, która znalazła dom w niegdyś nieco rozklekotanym i cudem unoszącym się na wodzie (bo pływaniem nikt o zdrowych zmysłach by tego nie nazwał0 statku i w sobie nawzajem. James wiedział, że był ważną częścią ekipy. Był klejem, który ich spajał. Był pierwszą osobą, która wyciągnęła pomocną rękę do każdego z nich. Ale z czasem, pomimo różnic w pochodzeniu, statusie, płci, orientacji czy jakimkolwiek innym bibelocie, zaczęli się docierać. Zaczęli wypracowywać schematy działania i komunikacji, które działały. Zaczęli sobie nawzajem ufać. I po latach wspólnej żeglugi widać było, że trud włożony w poznanie każdego innego członka tej rodziny, jak najbardziej się opłacił, bo działali jak dobrze naoliwiona maszyna.

I tak, jasne, niektóre zadania teoretycznie bardziej leżały w dłoniach konkretnych osób. Była to jednak kwestia czysto preferencyjna, bo dla świętego spokoju każdy z nich posiadał wiedzę oraz umiejętności, których wymagałoby wypełnienie jakiejkolwiek innej roli. Na samym początku tworzenia swojej ekipy James napotkał na problem, który wytknęła mu dopiero Pandora. Gdy sprowadzał do załogi nową osóbkę, pozostali podchodzili do niej czy niego dość nieufnie. Tworzyło to poczucie osamotnienia i wyobcowania dla nowego, huncwockiego nabytku. I jasne, czas nieuchronnie mijał, swoja ilość kłótni czy sprzeczek następowała, a po paru miesiącach nie dało się rozróżnić, które z nich przeszło przez trap jako ostatnie. Ale i tak James dniami i nocami myślał nad tym, jak mogą lepiej przywitać następną osobę. I dzięki temu wcielenie Blacka do załogi miało szansę pójść tak gładko, że bardziej się nie dało. A jednak Pottera w niezwykle dziwny sposób łapało serce, gdy zbyt długo zaczynał się zastanawiać, czy jakkolwiek jeszcze może ułatwić Syriuszowi pogodzenie się z nowymi warunkami.

Harry Potter - Era Huncwotów - House of MemoriesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz