Rozdział 1

389 12 6
                                    

WILLIAM


Zastanawialiście się kiedyś nad sensem istnienia śmieci w otaczającym nas świecie? Zwykłych odpadów, gromadzących się po każdej imprezie, zakupach, czy posiłku.

Ja też nie.

Będąc szczerym, koło dupy mi to latało. Prawda jest taka, że są i będą. Ludzie to obrzydliwe zwierzęta, których nie da się nauczyć podstawowych zasad kultury i człowieczeństwa.

Dlatego mam to gdzieś.

Niech każdy śmieć ląduje tam, gdzie jego miejsce.

Może i gnić na ziemi dniami, miesiącami oraz latami. Deptany przez każdego przechodnia lub na dnie walącego zgnilizną kosza, z którego zostanie wywieziony na wysypisko i spalony, czy zmiażdżony przez niszczarki.

Jeden pies.

Ale ona właśnie to robiła. Siedziała skulona na krawężniku, tuż obok jebiących kubłów i czekała na przyjazd swojej śmieciarki. Wpasowywała się w otoczenie, jakby była ich integralną częścią. Nie ruszyła się stamtąd o krok przez kilka dobrych godzin. Nie przekonywały jej nawet namowy dziadków, moje tym w szczególności.

Wypalając ostatnią sztukę czerwonych Malboro, obserwowałem ją z małego balkonu w pokoju gościnnym, który został mi przydzielony. Przez ten gotycki zamek miałem wrażenie, że jestem w książęcej komnacie.

Pojebany klimat miał ten dom. Z zewnątrz odstraszający gotycki pałac, a w środku przytulne domostwo pary staruszków.

Jakby mi ktoś wczoraj powiedział, że tego pięknego poranka obudzę się w Sacramento i rozjebie cały jej świat, to nawet mógłbym w to nie uwierzyć.

Odjebałem, naprawdę.

Nie chciałem tego zrobić, przysięgam. To był czysty niefortunny wypadek, spowodowany cóż..., lekkim szokiem. Nie jest ze mną aż tak źle, mimo że czasem naprawdę mnie irytowała.

Można mieć o mnie różne zdanie, ale nie jestem, aż takim podłym dupkiem, za jakiego mnie mają. W końcu to moja siostra.

Teraz miałem dwójkę rodzeństwa. Całkiem spoko. Nigdy nie miałem siostry, więc mogłem się w końcu wykazać. O tym drugim idiocie nie chce mi się nawet teraz myśleć. Gardzę nim bardziej, niż tym ostatnim kiepem gasnącym w popielniczce.

Analizowałem ulatniający się z niego ostatni dym. Rozpływał się na ciężkim październikowym powietrzu. Chłodny wiatr rozwiewał jego pozostałości, a zza pleców usłyszałem, otwierające się drzwi balkonowe.

- Jesteś pewien, że ona nie potrzebuje pomocy? - babcia Rosalie położyła dłoń na moim barku, wpatrując się w obraz nędzy i rozpaczy kilkadziesiąt jardów przed nami.

Ani trochę nie byłem tego pewny. Wyglądała jak sponiewierany jeż, którego pieprznęło przed chwilą auto. W każdej chwili mogła się przeturlać pod nadjeżdżający samochód.

- Jest tu gdzieś sklep w okolicy? - nie chciałem jej okłamywać. Staruszki budziły we mnie dziwną słabość. Już tak na mnie działały.

- Trzy przecznice prosto, później do końca ulicy w lewo w lewo. - poklepała mnie pocieszająco po ramieniu, po czym ruszyła do środka. - Lepiej to napraw, synu.

- Dzięki za radę, Julse. - uśmiechnąłem się i pomachałem jej na odchodne.

Jakbym kurwa nie wiedział. Przestańcie mnie wreszcie szkalować.

Cameron był moim przyjacielem od kiedy pierwszy raz trafiłem do Olive Trattoria z ojcem oraz kobietą, która śmiała się nazywać moją matką. Znaleźliśmy się tam z czystego przypadku. Ojciec wyjątkowo znalazł wolną chwilę w dniu moich jedenastych urodzin i zabrał nas na kolację.

Odmienny bieg planet                                          | ZAKOŃCZONE |Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz