Rozdział 4 cz.1

352 8 8
                                    

ROSALIE


Stacja III: pierwszy upadek.

O dziwo pierwsze potknięcie nastąpiło szybciej, niż się tego mogłam spodziewać. Nie musiałam długo czekać, żeby się przekonać, że wcale nie jestem tu sama.

Zerwałam się na równe nogi, wystraszona kolejnym uderzeniem. Odruchowo złapałam to, co miałam pod ręką. Zaciskałam gwint butelki z taką siłą, jakbym miała zaraz rozgnieść szkło między palcami, a kilka kropel szampana spływało ciurkiem po moim nadgarstku.

Przeszklone ściany wpuszczały do środka pokoju dziennego rozświetlające błyskawice. Gwałtowna burza otaczała z każdej możliwej strony. Była za szybami, w środku mieszkania, nad moją głową i w niej. Każda uderzała z inną siłą i częstotliwością. Wszystkie w połączeniu były najmroźniejszą zamiecią śnieżną, którą kiedykolwiek spotkałam.

Nawałnica nieproszonych gości sunęła po suficie, niczym widmo moich najgorszych koszmarów.

Poważnie muszę się zastanowić nad propozycją mojego brata. Kolejny raz ten głupek miał rację, te pioruny bolały najbardziej. Moją pokutę na różanym łożu przerwał rozcinający stukot szpilek. Lecące z sufitu lodowe ostrza, ściągnęły mnie do samej ziemi. Najpierw upadłam na kolana. Bezlitosne kolce wpijały się okropnie w moją skórę. Później ucierpiały ręce, które hardo podtrzymywały ociężały tułów. Mimowolnie ciągnęły po palącej tafli lodu do samej jaskini wilka. Nie panowałam nad nimi, same prowadziły sponiewierane ciało tam, gdzie nie powinny. Kolana piekły potwornie z każdym ruchem, ocierając się o śliskie płyty. Doczłapałam się na czworaka do jego sypialni. Chłód płyt zastąpiła przyjemna faktura drewnianych paneli. Drapałam paznokciami małe wgłębienia. Naruszona struktura drewna wydawała relaksujący dźwięk pękających kosteczek.

Przy białej ścianie stała wielka komoda pokryta folią. Jednym zamaszystym pociągnięciem zsunęłam z niej płachtę, która bezwładnie opadła obok mnie. Przed jej dotknięciem, nie powstrzymała mnie nawet potrójna warstwa kurzu, która unosiła się właśnie w powietrzu.

Podążałam wzrokiem za chmurą pyłu. Przebijał się przez nią mały podświetlany zegarek wskazujący 03:33.

Mebel wygląda na całkiem solidny. Kredens powinien się nadać do mojej pracowni. Oparłam się o niego wygodnie plecami i zatraciłam się w Seattle pokrytym mrocznymi grzmotami.

03:33 - po moim umyśle krążyło tsunami czerwonych pędzących trójek. Próbowałam je jakoś wypędzić, ale ewidentnie im się podobało w mojej głowie. Podziwiam.

Kiedyś Teresa wspominała, że między trzecią a czwartą godziną zaciera się granica pomiędzy światem ludzi a bramami nieba oraz piekła. Anioły i demony podróżują między wymiarami. Wychodzą sobie na spacerek, ocalić albo zrujnować komuś życie.

Z każdą przemijającą minutą było coraz gorzej. Odbijające się od ściany łóżko, rozdzierało moje serce na najdrobniejsze kawałki. Szczelina pękała za szczeliną. Powstawały kolejne kratery, uwalniające skrywaną w nim lawę. Wypływała mi spod powiek, obracając w popiół wszystko na swojej drodze. Paliła resztki mojej skruszonej duszy.

Całą nocy zwijałam się na podłodze, płynąc w skrystalizowanej lawie. Nie sądziłam, że piekło może zamarznąć, ale tak właśnie się czułam. Jakbym na zewnątrz była soplem lodu, który roztapia się od środka, tonąc w swoich własnych płynach.

Kto by się spodziewał, że w ciągu czterech dni będzie szukał pocieszenia w innych? Na pewno nie ja. Nie gdy wykreował obraz pana taktownego dżentelmena, który nie rzuca się na nagie, pijane koleżanki pod prysznicem. A teraz pierwsze co robi po przekroczeniu progu mieszkania, to kierunek sypialnia i obrzydliwa jazda bez trzymanki.

Odmienny bieg planet                                          | ZAKOŃCZONE |Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz