9

0 0 0
                                    


Arthur stał w cieniu spalonego lasu, wpatrując się w pola bitewne. Nadciągające niebezpieczeństwo, ciemność, która rzekomo miała zniszczyć Camelot, była coraz bardziej realne, ale Arthur nie był już sam. Jego serce pełne było nadziei, gdy spojrzał na rycerzy, którzy stali obok niego, gotowi walczyć w obronie Camelotu. Jednak wciąż czuł, że czegoś brakuje. To nie była tylko walka z ciemnymi mocami. To była walka o jedność, o to, by być razem.

Zanim zdołał sięgnąć po miecz, który spoczywał przy jego boku, usłyszał zbliżający się dźwięk kroków. Gdy spojrzał w stronę, z której nadchodziły, dostrzegł postać, która kroczyła przez zgliszcza, niczym samotny wojownik w mroku. Jego postać była otoczona żarem, który zdawał się pochodzić nie tylko od jego ciała, ale także od wnętrza samego lasu.

Lancelot.

Wiedział, że to on. Mimo zamaskowanej twarzy i płomiennego odzienia, Arthur rozpoznał go od razu. Lancelot, najwierniejszy rycerz Okrągłego Stołu, wojownik, który posiadał niezrównaną siłę i odwagę, ale także niezachwianą lojalność wobec Camelotu i jego króla. Choć znał go dobrze, to w tej chwili, w obliczu nadchodzącej bitwy, pojawił się w innej roli – nie tylko jako rycerz, ale również jako symbol nadziei.

„Arthur,” powiedział Lancelot, zatrzymując się tuż przed królem. „Zbliżają się ciemności, ale ja nie będę się cofał. Camelot nigdy nie upadnie, jeśli będziemy stać razem.”

Jego głos był spokojny, ale pełen zdecydowania. Lancelot zawsze miał w sobie ten nieuchwytny ogień, który nie pozwalał mu się poddać. To nie była tylko siła fizyczna, to była jego dusza, nienaruszalna, pełna wiary.

„Wiem, Lancelot,” odpowiedział Arthur, patrząc w jego oczy, które płonęły od determinacji. „Ale nie mogę tego zrobić sam. Razem przejdziemy przez to.”

Lancelot skinął głową, a w jego oczach Arthur dostrzegł coś więcej niż tylko lojalność. Było tam coś, co można było określić jako przyjaźń, może nawet braterstwo. Czuł to od pierwszego spotkania. Lancelot nigdy nie był tylko wojownikiem. Był kimś, kto reprezentował to, co najważniejsze w Camelocie – honor, odwagę i wierność.

„Zatem walczmy razem,” powiedział Lancelot, a w jego głosie brzmiała pewność. „Za Camelot.”

***

Arthur i Lancelot szli razem, przez ciemne lasy, przez ruiny, przez pola bitwy, które już dawno zostały splugawione przez ciemne moce. Przemierzali ten nieprzyjazny świat, jakby nie było w nim miejsca na nadzieję. Ale wiedzieli, że ich zadaniem było walczyć, bez względu na to, co się wydarzy. Z każdym krokiem, który stawiali, dołączali do nich kolejni rycerze, ale nie wszyscy przychodzili od razu. Był czas, kiedy każdy z nich musiał samodzielnie stawić czoła swoim lękom i wątpliwościom. I to było zrozumiałe – nie każdy rycerz w pełni rozumiał, w co się wplątał, ani co tak naprawdę stanowiło esencję tej bitwy.

Pierwszym z nich, który dołączył do Arthura i Lancelota, był Percival. Jego wygląd różnił się od reszty – był chłopcem z krwi i kości, o nieco mniej imponującej posturze, ale posiadał niespotykaną wrażliwość i odwagę, której nie dało się zmierzyć mieczem.

„Arthur,” powiedział Percival, podchodząc powoli. Jego włosy były zmierzwione, a ubranie pokryte kurzem, ale w oczach miał ten sam ogień, co reszta rycerzy. „Daj mi miecz, a wezmę w tej walce swój udział.”

Arthur uśmiechnął się do niego, wiedząc, że Percival nigdy nie odmówiłby walki. Chociaż młodszy od innych, miał w sobie coś, co sprawiało, że nie można było go zlekceważyć. To on był tym, który nieustannie przypominał innym, co naprawdę znaczy być rycerzem – nie tylko walczyć z bronią w ręku, ale również z sercem pełnym pasji i woli.

„Zawsze mogę liczyć na ciebie, Percivalu,” odpowiedział Arthur, przekazując mu miecz. „Camelot potrzebuje każdego z nas.”

„Tak będzie, królu,” odpowiedział Percival, nie zwracając uwagi na formalności. „I nie zawiodę cię.”

Z każdym nowym dniem, który mijał, Arthur czuł, jak jego rycerze stają się bardziej zjednoczeni. W każdej chwili bitwy, w każdym ruchu, który wykonywali, czuli się jednością, tak silną, że nic nie mogło jej złamać. Gdy stali ramię w ramię, stali się czymś więcej niż tylko grupą wojowników – stali się symbolem nadziei, niezłomnym w obliczu każdej ciemności.

To było coś, czego Arthur potrzebował – nie tylko siły, ale również poczucia, że nie jest sam w tej walce. Rycerze Okrągłego Stołu nie byli tylko jego armią. Byli jego rodziną, jego braciami i siostrami, których nie mogło pokonać żadne zło.

„Za Camelot!” wykrzyknął Arthur, a jego głos niósł się na wiatr. „Za Okrągły Stół!”

I wtedy, jakby w odpowiedzi na ich wezwanie, nadciągnęła potężna burza. Z ciemności wyłoniły się postacie – nie cienie, ale prawdziwi wrogowie. To była nadchodząca bitwa, która miała przesądzić o przyszłości całego świata. Arthur wiedział, że teraz już nie było odwrotu. Rycerze Okrągłego Stołu stawili się, gotowi walczyć do samego końca.

Arthur: Przebudzenie Króla"Inny Świat"Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz