Rozdział VII

50 7 0
                                    

- Weź mój telefon, zadzwoń po pogotowie a ja pójdę po babcię. Pośpiesz się! - Za swoimi plecami słyszę głos Melanie. Jak dobrze, że ona tutaj jest. Wybieram numer alarmowy. Proszę, niech przyjadą jak najszybciej... Na szczęście już po kilku minutach na plażę wjeżdża karetka.
- Oddech w porządku, puls słaby. Złamana ręka, możliwe uszkodzenia wewnętrzne. Zabieramy. - mówi jeden z nich. Wkładają Jake'a na nosze i wnoszą do kabiny.
- Przepraszam... Mogę pojechać z wami? - pytam naprędce, stając tuż obok karetki.
- Chyba bardzo ci na nim zależy. Wskakuj. - Siadam obok nastolatka, chwytam go za dłoń. Ratownik cały czas krząta się przy rannym. Podłącza go do dziwnych aparatur, w kabinie rozbrzmiewa powolne bicie serca. Powinno bić szybciej, o wiele szybciej... Ratownik mówi coś do drugiego mężczyzny, ale jestem zbyt rozkojarzona, aby zrozumieć znaczenie tych słów. W końcu docieramy do szpitala. Jake'a zabierają na ostry dyżur, mi pozostaje czekać. Nie dam rady teraz usiedzieć na miejscu, tak też nerwowo chodzę po korytarzu mając nadzieję, że to się jak najprędzej skończy. Po kilkunastu minutach podchodzi do mnie posiwiały lekarz.
- Pani jest rodziną tego młodzieńca? -pyta znużonym głosem.
- Nie. Jestem jego przyjaciółką, spędzamy wakacje u mojej babci, ona zaraz tutaj będzie - mówię drżącym głosem.
- Dobrze, wrócę więc za jakiś czas - oświadcza.
- Doktorze... czy on z tego wyjdzie? - zatrzymuje mężczyznę. Obrzuca mnie spojrzeniem pełnym empatii.
- Bądźmy dobrej nadziei. To silny chłopak, powinien się z tego wygrzebać - odpowiada, odchodząc. Siadam na poczekalnianej ławce, ukrywam twarz w dłoniach. Dlaczego to wszystko w ogóle miało miejsce? Jake przecież niczym nie zawinił, a teraz cierpi przez naszą głupotę. Wzdycham ciężko, gdy zauważam, że szybkim krokiem zbliża się do mnie Melanie, a za nią podąża zasapana babcia.
- Alice, co z nim? -pyta zmartwiona kuzynka, przystając obok ławki.
- On... Nie wiem, lekarz powiedział, że z tego wyjdzie - jąkam nieudolnie. Co mam im powiedzieć, skoro sama nic nie wiem? - Babciu, jeśli znajdziesz doktora, to o wszystkim ci powie - patrzę zamglonym wzrokiem na staruszkę, która kiwa głową i szybkim krokiem rusza wzdłuż korytarza.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz - pociesza mnie Melanie, siadając tuż obok.
- Mel... dziękuje za pomoc - szepcze w odpowiedzi.
- Nie ma za co, potrzebowaliście jej - dziewczyna uśmiecha się do mnie, co ja odwzajemniam. Po chwili wraca babcia.
- I co z nim? - pytam, obawiając się niezbyt radosnej odpowiedzi.
- Spokojnie słoneczko. Jego doktor był na sali, więc z nim jeszcze nie rozmawiałam, ale zaraz ma tutaj przyjść - kobieta siada na wolnym brzegu ławki, delikatnie zaciska swoją dłoń na mojej. Muszę przyznać, że ten gest trochę mnie uspokaja. Po chwili obok nas pojawia się zasapany mężczyzna, którego okulary spadły na nos.
- Widzę, że pani już przybyła - zwraca się się do babci. -Stwierdziliśmy u Jake'a lekki wstrząs mózgu. Zagipsowaliśmy rękę, bardzo go poobijali, więc z racji bólu będzie przez jakiś czas na morfinie, ale nic mu nie grozi. Miał chłopak wielkie szczęście - oznajmia.
- O mój Boże to wspaniale. - Mężczyzna ma zamiar zawrócić, jednak ja go zatrzymuję:
- Proszę pana, mogłabym do niego wejść? - pytam cicho.
- Oczywiście, bardzo proszę - wskazuje ręką drzwi. Niepewnie przestępuje próg pomieszczenia. Słychać w nim tylko odgłosy różnych aparatur. Czuję bolesne ukłucie w sercu, gdy tylko zauważam Jake'a. Pierwszy raz wygląda tak mizernie - poobijana twarz, zaschnięta krew na ustach, ręką w gipsie. Łzy cisną mi się do oczu, ale wiem, że nie wolno mi płakać. Nie przy nim. Zamiast tego zwilżam chusteczkę w wodzie stojącej na metalowym stoliku i przemywam usta chłopaka. Musiał nieświadomie przygryzać je z bólu, są takie popękane... Chyba nigdy nie wybaczę tego Matt'owi, ale przede wszystkim nie wybaczę sobie. Przecież gdybym go nie denerwowała, nigdy nie doszłoby do takiej sytuacji. Podsuwam krzesło tuż obok szpitalnego łóżka.
- Wiesz, że nie chciałam, żeby stała ci się krzywda, prawda? - ujmuję jego zdrową dłoń w swoją. O dziwo jest gorąca. - Nie wiedziałam, że będzie taki impulsywny... Gdybym go nie rozzłościła, tobie nic by nie było - mówię, z trudem przełykając łzy. - Przepraszam Jake, tak bardzo mi przykro. - Nie wytrzymuje, wybucham płaczem. Wtedy dzieje się coś nieprzewidywalnego - palce chłopaka zaciskają się na mojej dłoni. Na moich ustach automatycznie zamieszkuje uśmiech. Wraca nadzieja, że on wyjdzie z tego cało. Dzięki jednemu uściskowi,czuję ogromną ulgę. Często jest tak, że mały gest może zmienić wszystko. To jest właśnie taka chwila. Nagle do sali wchodzi kobieta w średnim wieku ubrana w biały kitel.
- Przyszłam opatrzyć rany - oznajmia, patrząc na mnie troskliwie.
- Jasne, już wychodzę - podnoszę się z krzesła, ale pielęgniarka mnie zatrzymuje.
- Zostań, jeśli chcesz. Przy tobie jest jakiś... spokojniejszy - uśmiecha się porozumiewawczo. Podchodzi do Jake'a i delikatnie przemywa zakrwawione rany.
- Jak długo jesteście razem? - zagaduje.
- Razem? Jesteśmy tylko przyjaciółmi - mówię, szczególnie podkreślając ostatnie słowo.
- Ach tak, przyjaciółmi - spogląda znacząco na nasze splecione dłonie. Po upływie kilku minut opuściła salę. Pomijając dźwięk urządzeń medycznych i miarowy oddech Jake'a, w sali zrobiło się cicho. Zaczęła ogarniać mnie senność. Starałam się ją jakoś zwalczać, ale na próżno. Po kilku minutach zasypiam. 

Wojna kłamstwOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz