Rozdział 10: Narada

822 48 8
                                    


Clarke

Do Camp Jaha wróciliśmy w środku nocy. Wszyscy od razu żądali od nas odpowiedzi na każde pytanie, które zrodziło się w ich głowach. Mało pamiętałam z powrotu do domu. Jedyne co zostało w mojej pamięci to głos Octavii, która całą drogę starała się uspokajać cierpiącego Lincoln'a. Właśnie, gdzie jest Lincoln? Byłam aż tak nieprzytomna, że nawet nie wiedziałam, gdzie go zabrali i kiedy. Potrzebuję snu... Podążałam za ciemnowłosym chłopakiem z trudem utrzymując otwarte oczy. Nie słyszałam głosów naokoło mnie. Czułam tylko zmęczenie. Po krótkim, dosłownie dziesięciominutowym, odpoczynku zebraliśmy się w ogromnej sali narad, znajdującej się w samym sercu resztek Arki. Było nas nie wiele. Większość ludzi w tym momencie spała. Pamiętam Kane'a, mamę, Bellamy'iego, Monty'iego, głównych dowódców, Hektor'a... Czas płynął bardzo wolno i mozolnie. Siedziałam wygodnie na granatowym krześle i próbowałam, na tyle ile było to możliwe, uczestniczyć w całym zebraniu. Próbowałam.

- I tak wygląda cała historia. - Bellamy mówił już około godzinę. Opowiadał naszą "przygodę" z najmniejszymi szczegółami, odpowiadał na każde zadane pytanie, nawet jeśli było durne i głupie, uspokajał ludzi obawiających się Ziemian. Był taki cierpliwy i spokojny. Podziwiałam go. Najchętniej wyszłabym stamtąd i zaszyła się w ciemności dzisiejszej nocy odchodząc powoli do krainy Morfeusza. Ale tylko siedziałam. Smutna, zamyślona, przygnębiona. Kolejny raz nawaliłam. Zawsze, ale to zawsze muszę coś spieprzyć. Wszystko czego się dotknę automatycznie jest skazane na klęskę. Poczułam łzy gromadzące się w moich zmęczonych oczach. Mocniej zacisnęłam pięści. Nie mogłam płakać. Nie mogłam okazać im słabości. Dopiero w samotności mogłam pozwolić moim uczuciom wylać się ze mnie, w końcu być sobą:
- Clarke? - usłyszałam znajomy głos, ale jakby z oddali, zza gęstej mgły wiele kilometrów stąd. Spojrzałam w stronę źródła odgłosu. Zobaczyłam kobietę patrzącą się na mnie pytającym wzrokiem. Nastała niezręczna cisza. - Clarke, słuchasz nas w ogóle? - zapytała Abby. Najwyraźniej coś przegapiłam
- Przepraszam, zamyśliłam się - odpowiedziałam cicho. Za cicho.
- Wszystko w porządku? - zapytała moja mama zmartwionym głosem.
- Tak, tak. Jestem po prostu zmęczona - odparłam uśmiechając się słabo w jej stronę. Ponownie skierowałam swój wzrok w podłogę, powoli wciągnęłam i wypuściłam powietrze z płuc. Przyłapałam się na lekkim drżeniu szczęki. Z zimna? Ze strachu?

Nagle poczułam jak ktoś delikatnie łapie mnie za rękę, którą trzymałam na lewym udzie. To był Bellamy. Jego skóra była bardzo ciepła oraz równocześnie lekko szorstka, przez co z każdym jego dotykiem odczuwałam przyjemne łaskotki. Kciuk chłopaka zaczął rysować malutkie okręgi na mojej dłoni ledwo dotykając skóry. Przez całe me ciało przeszedł miły, elektryzujący dreszczyk, który dodawał dużo odwagi. Taki był cel Bell'a, któremu bardzo łatwo udało się to osiągnąć. Sama jego obecność sprawiała, że czułam się pewniej.

Nie spojrzałam jednak w jego stronę. Widok jego ciemnych jak noc oczu mógłby sprawić, że moje nogi stałyby się wiotkie i gumowe, a przy każdej próbie mówienia z ust wydobyłoby się tylko ciche zająknięcie. Tak właśnie działała na mnie jego obecność. Jednocześnie stawałam się dzięki niej bardziej pewna, ale również coraz bardziej słaba.

Słabość? Co nią jest? Miłość? (Weakness? What is? Love?)

Szybko wyrzuciłam tą myśl z mojej głowy:
- Jesteś bardzo blada, może wyjdę z tobą na zewnątrz? - zapytała zaniepokojona Abby.
- Nie, wszystko ze mną w porządku - odpowiedziałam pewnie. - Czy możesz powtórzyć co do mnie mówiłaś?- Kobieta spojrzała na mnie niepewnie. Biła się z własnymi myślami. Cisza trwała jednak tylko parę sekund.
- Ach... No dobrze. Ustalaliśmy wygląd całej dzisiejszej narady. Jako reprezentanci mieszkańców Polis wystąpią Hektor i Wendy, o której opowiadał nam Bellamy. - Automatycznie ścisnęłam mocniej dłoń chłopaka. Nie ufałam jej. Nie wiem dlaczego. Coś wewnątrz podpowiadało mi, że dziewczyna nie jest tą osobą, za którą ją bierzemy. Obym się myliła. - Jako nasi reprezentanci wystąpimy: ja, Kane, ty oraz Bellamy. Możliwe, że dołączy do nas również Octavia, ale na razie nie rusza się ona ze szpitala siedząc cały czas u Lincoln'a lub Jasper'a.
- Właśnie, co z nimi? - przerwałam jej.
- Jasper jest nadal w śpiączce... Lincoln miewa się całkiem dobrze. Pozaszywaliśmy, wyczyściliśmy i opatrzyliśmy wszystkie jego rany, ale niestety... - Abby zamilkła. Jej oczy momentalnie zaszkliły się.
- Niestety co? - zapytałam niepewnie. Po policzkach mojej mamy zaczęły spływać słone łzy. Kobieta szybko zakryła twarz dłońmi i zapłakała cicho.
- Zatruty miecz prawie przeciął jego kość ramieniową... Nie dało się uratować lewej ręki... - odrzekł smutno Kane podając Abby chusteczki i delikatnie przytulając ją do siebie.
- Cccco? Ale jak to? - wyjąkałam, a po moich policzkach również zaczęły spływać łzy. Bellamy momentalnie zagarnął mnie w swoje ramiona.
- To nie nasza wina. Nic nie mogliśmy zrobić. Dzięki nam Lincoln przeżył - wyszeptał mi do ucha. Chłopak automatycznie przeczuł, że będę obwiniać się za kalectwo Ziemianina. Niestety, jego słowa nie ochroniły mnie przed tym. Cicho załkałam tylko w jego klatkę piersiową. Jednak po chwili ponownie wróciłam do przerwanej rozmowy:
- Dobrze... Rozumiem... Która jest godzina? - zapytałam po otarciu mokrej twarzy.
- Piąta rano - powiedział Bellamy po czym od razu zerwał się na równe nogi. - Wendy powiedziała, że przyjdzie do nas o świcie, czyli teraz. Clarke, chodź ze mną. - Mocno pociągnął mnie za rękę przez co od razu stanęłam prosto i ruszyłam za nim w stronę bramy. No tak, oczywiście. Trzeba przygotować komitet powitalny. No to zaczynamy.

May we meet again - The 100Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz