Rozdział 11: Sen na jawie

900 66 17
                                    

Lincoln

Leżałem na ogromnej łące. Naokoło mnie znajdowało się mnóstwo stokrotek delikatnie łaskoczących moje ciało. Słońce oślepiało mnie, nie byłem w stanie otworzyć szeroko moich oczu. Powoli podniosłem się i stanąłem na równe nogi. Byłem lekko oszołomiony, jakbym dopiero co wstał z bardzo długiego i głębokiego snu. Udało mi się rozglądnąć naokoło siebie i zorientować, gdzie jestem. Z każdą sekundą otwierałem oczy coraz szerzej, a usta zabierały coraz więcej powietrza.

Bezkresna łąka. Zieleń połączona z bielą i żółcią stokrotek otaczała mnie ze wszystkich stron. Delikatne barwy, czyste, skromne, niewinne. Z daleka usłyszałem cichutki śmiech dziecka, ale był on bardzo krótki i ulotny. Zabrzmiał tylko raz, jakoby było to tylko jakieś złudzenie wywołane tym pięknym miejscem.

Do moich nozdrzy dochodził wspaniały zapach świeżości, radości oraz słońca. Czułem się wspaniale. To było naprawdę niesamowite uczucie. Być w tamtym miejscu, sam jak palec, żywić się całym otoczeniem.

Powoli wciągałem do płuc ogromne hausty powietrze. Były takie pyszne. Jak najlepszy pokarm jaki kiedykolwiek miałem okazję zjeść. Poczułem smak Ziemi. Mojego domu. Mojej rodziny. Całego mojego życia.

Mimowolnie na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Po całym moim organizmie rozchodziło się życie. Dobre życie. Pełne szczęścia, radości, uśmiechu, miłości. Jednocześnie tak mi bliskie, a tak dalekie. Wspaniałe, dobre chwile. Kiedyś miałem okazje je przeżyć. Lecz jednak w moim życiu przeważały złe, okropne, raniące wydarzenia, których wspomnienie rozszarpywało ledwo zagojone rany, by ponownie zaczęła sączyć się z nich świeża krew pomieszana z ropą oraz moimi łzami. Jednak dzięki temu miejscu udało mi się od razu odrzucić od siebie te myśl. W końcu jedynym uczuciem, które odczuwałem było szczęście i dobro. Raj na Ziemi. Czy to możliwe?

- Lincoln! - Doszedł do mnie kobiecy głos. Głos, który znałem najlepiej na świecie. Słyszałem już każdą jego barwę. Zdenerwowaną, cierpiącą, miłą, kojącą, rozbawioną, złą, dobrą, szaloną, kochaną, codzienną. Towarzyszył mi zawsze. W cierpieniu, w szczęściu, w codzienności. To była Octavia.

Automatycznie zacząłem szukać jej wzrokiem, niewysokiej, szczupłej szatynki o jasnych, ciepłych oczach, delikatnych dłoniach. Jednak wokół mnie znajdowała się tylko bezkresna łąka. Bezkresne szczęście i dobro. Ale czy wszystko to może istnieć bez mojej miłości? To niemożliwe. Biegałem w kółko wołając ukochaną. Ona także cały czas wymawiała moje imię chcąc sprowadzić mnie do siebie. Bezskutecznie.

Mijały minuty. Byłem coraz bardziej zdezorientowany. Krzyczałem coraz głośniej. Ale to nic nie dawało. Tkwiłem w jednej chwili. Niekończącej się chwili. Czułem jak cała złość, smutek próbują wydostać się na zewnątrz każdym możliwym sposobem.

Nagle niebo momentalnie zasłoniły czarne chmury. Wiatr huczał, syczał, łamał stokrotki, uderzał mocno o moje ciało, przez co trudno było mi utrzymać równowagę. Rozpętała się burza. Błyskawice przecinały całe niebo, grzmoty wstrząsały ziemią. Z góry lunęła woda. Nieskończone ilości wody. Od razu zmoczyły całe moje ciało. Ubranie przykleiło się ściśle do mojej skóry, ciecz wlatywało do moich oczu przez co trudno było mi cokolwiek zobaczyć.

Kiedy spróbowałem ruszyć się z miejsca od razu poślizgnąłem się na mokrej trawie, a ponad to wiatr mocno popchnął mnie w dół.

W mojej głowie słyszałem jednak tylko jedno.

Krzyk Octavii. Przerażony krzyk. Niemożliwie głośny, rozdzierający mnie od środka. Była zrozpaczona. Jakby najważniejsza osoba w jej życiu właśnie umarła.

May we meet again - The 100Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz