Wbiegłam na wzgórze i ostatnie kilka metrów pokonałam szybkim krokiem. Wiatr rozwiewał moje wilgotne włosy wystające spod kaptura kurtki. Odgarnęłam niesforne kosmyki za ucho i obejrzałam się na Liu. Szedł tuż za mną. Naprawdę cicho chodził.
- Jest! Pokazywał to miejsce.
Wielki dąb liczył sobie ponad sto lat i robił majestatyczne wrażenie. Zabawne, że roślina może żyć nawet kilkaset lat, a kruchy człowiek, który karczuje całe lasy rzadko dożywa dziewięćdziesiątki.
- Mam! – powiedziałam naprędce i kucnęłam obok dwóch czarnych słupków. Nie. To ni były słupki! – To... Nie wierzę!
Złapałam za rękojeści i pociągnęłam do góry, wyszarpując z miękkiej ziemi dwa błyszczące ostrza. Sztylety sai! Moje sztylety! Świat przede mną zawirował. Kolory mieszały się, aż wszystko rozmyło się, łącząc w jasną plamę. Zalała mnie przytłaczająca fala wspomnień. Długie godziny nauki. Mordercze treningi pośrodku mrocznego, otulonego mgłą lasu. Polowanie na ciekawskich poszukiwaczy mocnych wrażeń... Ta noc, kiedy weszły w moje posiadanie... I ta chwila, kiedy straciłam je razem z tamtym życiem. Sądziłam, że bezpowrotnie.
Ścisnęłam mocniej rękojeść broni i wstałam. Okręciłam sai i złapałam poprawnie. Wyprowadziłam kilka szybkich ciosów, żeby sprawdzić, ile pamiętam. Ostrza przecinały powietrze ze świstem. Nawet nie poczułam jak na moje usta wstępuje szczery uśmiech.
- To moje sai – zaszczebiotałam radośnie i wyprowadziłam ostatni cios. – Oddali mi moje sai!
Liu stał z założonymi rękami. Na jego przystojnej, poznaczonej cienkimi bliznami twarzy igrał cień zdumienia i wściekłości. Nie, nie wściekłości. Furii. Lodowatej furii, potęgowanej przez zabójcze spojrzenie.
- Schowaj je pod kurtkę zanim ktoś zobaczy – polecił i podszedł do mnie. – To na pewno twoje? Pamiętasz jak je dostałaś?
- Tak. Mają wygrawerowany znak – odpowiedziałam spokojnie i oparłam się o konar dębu. – Bardzo wyraźnie.
- Opowiesz mi?
Skinęłam i Liu złapał mnie za rękę i poprowadził między drzewami w stronę ogrodzenia. Czułam przyjemne ciepło jego ciała, kiedy objął mnie ręką. Oparłam głowę na jego ramieniu i przymknęłam oczy, żeby wyraźniej odtworzyć wspomnienie.
- To było dwa, może trzy lata po tam jak... zabiłam po raz pierwszy. Przyszedł do mnie.
- Kto? – spytał łagodnie Liu, bawiąc się kosmykiem moich włosów opadającym na kurtkę.
- On... – Zmarszczył lekko brwi, usiłując przypomnieć sobie jego imię. – Slenderman... Dbał o mnie i troszczył się. Uczył mnie i innych... Ale zawsze czułam przed nim strach i respekt... Pojawiał się znikąd. Był jak cień. Jak wszystkowiedzący nauczyciel, który obserwuje każdy twój ruch pomimo braku oczu. Jak duch czytający w myślach... Dzieliliśmy się na grupy i nocami biegaliśmy po lesie, polując na przeciwną drużynę... Tak nas szkolił... Z czasem było nas coraz mniej... A on snuł się za nami i pojawiał we mgle w otoczeniu czarnych macek, którymi przebijał dogorywających i wieszał na drzewach...
Urwałam. Liu pocałował mnie w czoło. On... on wiedział więcej niż zakładałam... Czemu drążył ten temat? Przyjmował wszystko bez zająknięcia? A jeżeli to wszystko nie było przypadkiem? Jeżeli pracowali dla niego? Dla Slendermana?
- Ale ty przeżyłaś – szepnął Liu.
- Tak... Ja tak – przytaknęłam i skierowałam twarz w stronę słońca. – Pewnego wieczora zjawił się znikąd. Po prostu zmaterializował się przede mną i wskazał cel. Ofiarę. Ja byłam łowcą i katem... Wyruszyłam natychmiast... Chciałam, żeby był ze mnie zadowolony i dumny. Chciałam go zadowolić. Pokazać, że nie mylił się co do mnie... Że jestem godna tego, żeby żyć pod jego kuratelą... Godna, żeby dla niego zabijać... Mój cel czekał na mnie w jednym z namiotów rozbitych na leśnej polanie... Poruszałam się bezszelestnie, tak jak mnie nauczył... Niezauważona przeszłam przez obóz. Wszyscy spali. Weszłam do namiotu i wyjęłam nóż. Moim celem był chłopak. Ćwiczył sztuki walki i to było widać... Pewnie reszta też je znała... Działałam szybko. Podcięłam mu gardło. – Odetchnęłam głęboko. – Jedno gładkie cięcie. Jego krew spływała na moje ostrze i palce. Myślałam, że wsiąka pod skórę i znaczy mnie na resztę życia. Że to piętno mordercy, z którego on będzie zadowolony... Miałam wychodzić i wtedy je znalazłam. Dwa piękne sai. Sai zamordowanego chłopaka. Zabrałam je. Zawsze je przy sobie nosiłam. Jak talizmany...
Zamilkłam, pogrążając się we wspomnieniu. Liu spojrzał na mnie ciepło i uśmiechnął się łagodnie. Przytulił mnie mocno. Wtuliłam się w niego z walącym sercem i niespokojnym, świszczącym oddechem.
- Cała się trzęsiesz – wyszeptał troskliwie.
- To przez to wspomnienie – jęknęłam. – Było takie wyraźne... Namacalne... Przerażające. To... to powoli zaczyna mnie przerastać... Boję się...
Liu uniósł moją głowę delikatnie i musnął wargami moje czoło.
- Podjęłaś decyzję, Lizzy. Jest za późno na zmianę zdania.
- Wiem, ale i tak się boję...
- Jestem przy tobie, Lizzy. Wszystko będzie dobrze. Zaufaj mi tak jak robiłaś to do tej pory.
Staliśmy przytuleni obok wysokiego ogrodzenia, oddzielającego nas, mnie, od upragnionej wolności. Liu wodził uważnym spojrzeniem po gładkim murze, jakby starając się dostrzec jakiś znak, ślad, jak ktoś mógł się tu dostać.
- Wracajmy, bo jeszcze się przeziębisz. – Dla podkreślenia słów, wsunął wilgotne kosmyki moich włosów pod kaptur. – Poza tym mamy do pogadania ze Smiley'em.
Liu ruszył w stronę budynku, a ja stałam oniemiała.
- Co?! O czym?
- O twoich sztyletach i związanych z nimi wspomnieniach. To istotniejsze niż myślisz, Liz.
Poczułam się, jakbym dostała w twarz. Przez moje ciało przeszły dreszcze, zaszczękałam zębami. Powiedziałam to jemu! W tajemnicy! To było przeznaczone wyłącznie dla jego uszu! Też mnie zdradzi?!
Zanim zdążyłam się opanować, już odbiłam się od ziemi i leciałam w stronę Liu. Mój mroczny stróż odskoczył w bok i podciął mnie. Machnęłam rękami, starając się odzyskać równowagę, ale mężczyzna powalił mnie na mokrą trawę. Zgromił mnie surowym spojrzeniem. W kącikach zielonych oczu dostrzegłam rozbawione iskry.
- Co ty wyprawiasz? – syknął.
- Powiedziałam ci to w tajemnicy! A ty chcesz mnie zdradzić! – rzuciłam zajadle.
- Uspokój się – powiedział rozkazującym, nieznoszącym sprzeciwu tonem.
- Jestem spokojna! Jeszcze! Uch! Okłamujesz mnie i wodzisz za nos! Też mnie zdradzisz, prawda?! Tylko na to czekasz!
- Liz...
- Jesteś taki sam jak John! Niczym się od niego nie różnisz!
Powiedziałam za dużo, ale oświecenie przyszło, kiedy słowa opuściły moje usta. Liu zmarszczył brwi i zmrużył oczy. Jego lodowate spojrzenie wwiercało się we mnie. Po raz pierwszy widziałam grymas czystej wściekłości odmalowany na przedłużonych przez blizny ustach. Wyglądał jakby chciał mnie zabić.
Poruszyłam się gwałtownie, mając nadzieję, że się wyślizgnę. Mój ruch tylko spotęgował wściekłość Liu. Mężczyzna złapał mnie mocniej za nadgarstki. Syknęłam z bólu. Przez chwilę zastanawiałam się, czy mnie uderzy.
- Jak możesz mnie do niego porównywać?! – syknął przeciągle. – Twoim zdaniem jesteśmy podobni?! No, powiedz, Liz! Jestem tak żałosny jak ten klecha?! W czymś ci go przypominam?! – Od Liu biła żądza mordu i bałam się, że zaraz straci nad sobą kontrolę. – Czemu milczysz, Lizzy? – warknął.
- Zastanawiam się nad odpowiedzią. I nie, nie jesteś podobny do Johna... - Liu odetchnął głęboko. – Tylko do Jeffa.
- Uważaj na słowa, Liz... Jeff spaliłby ci twarz i wyciął uśmiech, ja zrobię ci coś gorszego...
- Grozisz czy obiecujesz? – spytałam butnie, czując przypływ pewności siebie.
- Chcesz się przekonać?
Posłałam mu wyzywający uśmiech. Liu pojął prawidłowe znacznie moich słów i uniósł kącik ust. Zsunął się ze mnie i pomógł wstać. Ruszyliśmy w stronę szpitala.
- Nie rób tego więcej.
- To nie dawaj mi powodu.
CZYTASZ
Creepypasta: Strzaskane Wspomnienia ✔
FanfictionLizbett Moreen, młoda kobieta cierpiąca na zaniki pamięci, od niemalże roku przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Trafiła tam po wydarzeniach, które rozegrały się pewnej czerwcowej nocy. Wydarzeniach, które obudziły w niej to, co przez lata starano s...