1853 rok, północny Atlantyk
Długo nie mogłem zasnąć. Schemat powtarzał się już od kilku dni: sen długo nie przychodził, a kiedy już się pojawiał, przynosił niespokojne bicie serca i koszmary...
Kopyta konia uderzały w twardą, skutą lodem ziemię. Silny wiatr niósł ze sobą maleńkie kryształki lodu. Krótki zimowy dzień gasł szybko. Spieszyłem się do obozu, jadąc przez spaloną wioskę. W szarawym świetle krew, która zastygła na bieli nie wydawała się już pąsowa, tylko brunatna.
Za mną rozległ się szelest: koń zaczął niespokojnie strzyc uszami. Zeskoczyłem na ziemię. Coś tu było... Zsunąłem futrzany kaptur z głowy i zacisnąłem dłoń na rękojeści miecza.
- Odłóż żelazo Ulv. - Głos dobiegł zza moich pleców. Odwróciłem się gwałtownie na dźwięk mojego imienia. Zakapturzona, niska postać zbliżała się do mnie.
- Stój! Kto idzie?
- To nie jest istotne Ulv.- Postać zdjęła kaptur: to była kobieta. Nie była ani młoda, ani stara. Jej włosy były czarne, ale lekko przyprószone siwizną.
- Mów: kim jesteś!? – warknąłem.
- Ulv? Każesz mnie zabić? Tak jak tych ludzi? – powiodła ręką po zgliszczach wioski. – Czy może sam to zrobisz?
- Nie boisz się mnie?
- Lubisz, gdy ludzie się ciebie boją?- Podeszła bliżej. – Nie, ja się nie boję Ulv. Za to ty... Ty powinieneś się bać mnie.
-I cóż mi zrobisz?- Niemal zachichotałem, ale czułem jak po plecach pełznie mi lodowaty dreszcz.
- Ludzie się ciebie boją. Mówią żeś porywczy, dumny. –Uśmiechnęła się paskudnie. – Nie mówią ci prawdy. Porywczość to tylko inne imię dla głupoty, a dumą zwą pychę. Duma zaś i pycha to tylko inaczej nazwane okrucieństwo. Ulv, nie jesteś bohaterem, nie jesteś zdobywcą... – Jej głos przeszedł w upiorny szept. – Jesteś tylko dziką bestią... Niczym więcej.
-Milcz! – Uniosłem miecz.
-A cóż innego można powiedzieć o człowieku, który własnego brata przeszywa sztyletem, żeby dziedziczyć po ojcu? – Ciągnęła. – O kimś, kto wyrżnął tyle osad... – Pokręciła głową. – Obserwowałam cię...
Nie miałem pojęcia skąd wiedziała o moim bracie, ale musiałem to zakończyć – jak najszybciej. Ona patrzyła mi w oczy i cały czas się uśmiechała. To była tylko kobieta, ale poczułem zimny dreszcz. Było w niej coś dziwnego...
- Ja jestem tu, żeby cię ukarać – szepnęła.
- I jak masz zamiar mnie zabić? – zakpiłem
- Ulv, ja cię nie chcę zabić. – Jej wargi uniosły się w mrocznym uśmiechu. – Cisza i ukojenie nie są karą. Ja ci przyniosę ból. Dopiero wtedy zrozumiesz, co zrobiłeś tym wszystkim ludziom. Dopiero kiedy poznasz strach, rozpacz, bezsilność. Będziesz uciekał... Będziesz uciekał bez końca...
Z drżącym oddechem otworzyłem oczy. Jeszcze przez chwilę cień jej głosu brzęczał mi w uszach. Potem została już tylko cisza i ja, z moimi wspomnieniami.
Tamten dzień dawno do mnie nie wracał. Ulv... Od lat nikt nie wypowiadał przy mnie mojego prawdziwego imienia – od tamtego spotkania z Kirą... Faktycznie mnie nie zabiła, zrobiła coś o wiele gorszego: pozwoliła mi żyć – żyć bez końca.
Miała rację, ale starałem się o tym nie myśleć. I bez tego życie było dostatecznie skomplikowane. Zmieniłem się przez te wszystkie lata: nie można mnie było nazwać świętym, ale potworem też raczej nie byłem. Albo chciałem w to wierzyć, wierzyć, że nie jestem wściekłą bestią. Czasami potrafiłem spojrzeć na siebie łaskawszym wzrokiem, ale bywały dni, gdy miałem wrażenie, że nadal jestem taki jak kiedyś, ale nauczyłem się nosić maskę pod którą skrywam prawdziwego siebie przed wszystkimi wokół, nawet przed samym sobą.
Usiadłem na koji i rzuciłem spojrzenie na uśpionych wokół mnie ludzi. Na ścianie wisiała przygaszona lekko lampa, która oświetlała kubryk słabym światłem. Cicho zsunąłem się na ziemię.
- John...? – Zastygłem, słysząc moje nowe imię za plecami.
- Ciii... bo kogoś obudzisz... – szepnąłem, odwracając się.
- Nie sądzę chłopak uśmiechnął się krzywo spod burzy czarnych loków.
- Czemu nie śpisz? Frank, jest środek nocy...
- Nie mogłem zasnąć...- Uniósł się na łokciu.
- Jak jutro uśniesz przy linach, stary każe ci przetrącić grzbiet – Westchnąłem, ale Frank tylko wzruszył ramionami.
- Nie zasnę... – szepnął po chwili cicho. – John?
- Hmmm?
- Nie będziesz teraz spać, prawda?
- Nie, nie zasnąłbym... – mruknąłem.
- Jeśli jest trochę czasu, może mógłbyś...? – zaczął.
Przymknąłem oczy. Frank był cholernie bystrym dzieciakiem, choć w zasadzie nie odebrał żadnego wykształcenia. Zgodziłem się nauczyć go czytać. Byłem z nim na tym statku od ponad rok, więc mimo tego, że praca nie zawsze dawała dość wolnego czasu, chłopak radził sobie już całkiem nieźle. Kiedy po wachcie nie byliśmy zbyt zmęczeni, siadałem z nim i uczyłem go. Był ciekawy świata, a ja podczas swojego długiego życia wiele widziałem, więc o ile jego pytania nie stanowiły zagrożenia dla mojej tajemnicy, a ja znałem odpowiedzi, zaspokajałem ciekawość chłopaka.
- Frank... nie dziś... - Pokręciłem głową.
- Rozumiem...– Frank z roztargnieniem przeczesał palcami włosy – A mogę o coś jeszcze spytać? – Zrobił niepewną minę.
- Czy ja ci kiedyś zabroniłem pytać? Ciągle o coś pytasz...– Prawie zachichotałem. – Więc?
- To wcale nie znaczy przecież, że mi odpowiesz.
- Frank...
- Co ci się śniło? – Wypalił, ale zaraz skrzywił się, chyba widząc moją minę. - Nie odpowiesz mi, prawda?
- Nie...- Potarłem twarz dłońmi- Idź spać, Frank.
- A ty?
- Mną się nie przejmuj... Idę na górę.
- Będziesz jutro zmęczony.
- Jeśli jutro będzie czas, to obiecuje, że poćwiczymy: niezależnie od tego czy będę zmęczony, czy nie – rzuciłem.
- Nie... - Młody z bladym uśmiechem pokręcił głową.
Też się uśmiechnąłem. Frank był obdarzony nieskazitelną wręcz moralnością- czymś, czego mi zawsze brakowało. Dla niego taka sytuacja byłaby przejawem egoizmu z jego strony – młody zawsze troszczył się o innych ludzi... Nawet o mnie.
- O to się nie martw – mruknąłem pod nosem, wspinając się po stromych, drewnianych schodach na pokład.
Morze było spokojne tej nocy. Niebo... bezchmurne, usiane gwiazdami. Na deku było tylko kilka osób z nocnej wachty. Księżyc w pełni oświetlał białe płótno żagli. Oparłem dłonie na barierce burty, stając się nie myśleć o niczym... a przynajmniej o Kirze.
Woda i niebo były smoliście czarne, na tafli wody połyskiwało zimne światło gwiazd i księżyca. Trudno mi było dostrzec linię horyzontu: zupełnie jakby żaglowiec zamknięty był w szklanej kuli.
CZYTASZ
Kiedy nadejdzie burza
ÜbernatürlichesJohn. Matt. Noemi. Trzy osoby. Trzy historie. Czasami jedna chwila, jeden błąd, jedno spojrzenie zmieniają wszystko... To, w co do tej pory wierzyłeś traci wartość. To, co wydawało się niedostępnym marzeniami staje się rzeczywistością. Teraz dec...