Rozdział 19 (John)

8 0 0
                                    

Ostatni port. Koniec drogi. Już dłużej nie mogłem zostać na jednym statku. Zeszliśmy wszyscy na keję ze swoimi worami i skrzyniami. W kieszeniach brzęczała zapłata za mozolną, ciężką pracę. Niektórzy, od lat pływali z Jeffersonem i kiedy tylko statek uzupełni ładownie i naprawione zostaną szkody uczynione przez sztorm, udadzą się z nim kolejny raz w drogę. Inni chcieli czegoś nowego. Ja nie byłem pewien, co zrobię. Pieniędzy miałem dość, by pozwolić sobie na jakiś czas bezczynności. Nie chciałem o tym teraz myśleć – dziś wszyscy cieszyli się lądem.

Było już późno, gdy szliśmy razem z Frankiem uliczkami portu. Chłopak pogwizdywał wesoło, co jakiś czas standardowo zadając mi przeróżne pytania, na które starałem się w miarę mojej wiedzy odpowiadać. Trochę mu zazdrościłem – jego marzeń, naiwności, tego, że jego życie było czystą kartą... Zazdrościłem, ale życzyłem mu jak najlepiej... Jedno ludzkie, kruche życie pełne emocji. Jeśli morze i los będą dla niego łaskawe, to zapewne kiedyś zestarzeje się w małym domku, otoczony gromadką wnucząt, którym wieczorami będzie opowiadał historię o rejsach i morzu. Ja już nie miałem na to szans...

Ulice pustoszały. Niebo ciemniało coraz bardziej. W oknach migał już ciepły blask świec. Wchodziliśmy w głąb plątaniny ulic. W pewnym momencie usłyszałem za nami kroki. Szybkie i ciche. Cztery osoby. Przyśpieszone oddechy. Zapach tytoniu...

- Hej, bracia żeglarze... – odezwał się za naszymi plecami chropowaty, przepity głos.

Odwróciliśmy się. W uliczce stało czterech rosłych mężczyzn. Wszyscy w brudnych, starych koszulach, z posklejanymi potem włosami. Jeden obracał w dłoniach ogromny nóż, stojąc na rozstawionych nogach. Frank drgnął... Nie był przyzwyczajony do tego, by spodziewać się po ludziach otwartej wrogości – poczciwy dzieciak.

Nieproszeni towarzysze uśmiechali się do nas paskudnie. Było jasne, że chcą pieniędzy. Na wódkę i dziwki... Szukają zaczepki... Chyba źle trafili... Wymiana zdań... Podbiegający do nas człowiek z ostrzem. Niemal zaśmiałem się w myślach. Oj synku, gdybyś tylko wiedział kogo próbujesz okraść. Zamachnął się nożem. Idiota. Byłem szybszy i na dodatek, w odróżnieniu od niego, wiedziałem doskonale, co z tym nożem zrobić. Pisnął, gdy wytrąciłem mu broń z palców i wykręciłem rękę, tak, że znalazł się na kolanach. Drugą wyszarpnąłem własny nóż, który był niezbędny przy pracy wśród lin żaglowca. Obezwładniony pojękiwał cicho. Przyłożyłem nóż do jego gardła i niezbyt delikatnie odwróciłem go do jego trzech osłupiałych towarzyszy.

- Zabierać się stąd. – warknąłem. – No już!

- Ale... A on?

- Zmiatać! – Uśmiechnąłem się paskudnie. – Nie puszczę go dopóki nie znikniecie stąd. Wszyscy trzej! Już! - stali nadal w miejscu – No chyba, że chcecie urządzić koledze pogrzeb. Ja nie żartuję.

- Wynocha! – wrzasnął mężczyzna, kwiląc z bólu.

Tamci jakby oprzytomnieli. Zaczęli się pośpiesznie wycofywać i wkrótce zniknęli mi z pola widzenia, gdzieś w ciemnej uliczce. Niedoszły złodziej, a możliwe, że zabójca, dyszał ciężko. Kropelki potu spływały po jego czole.

- A teraz grzecznie wstaniesz i szybko znikniesz mi z oczu. Nawet bardzo szybko. – Puściłem go. Natychmiast poderwał się i zaczął biec.

Odwróciłem głowę. Frank stał pobladły, z szeroko otwartymi oczami. Westchnąłem, chowając nóż.

- Chodź. My też powinniśmy iść.

- Jak to zrobiłeś? – wykrztusił.

- Co jak zrobiłem? – Udałem zaskoczenie.

Kiedy nadejdzie burzaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz